Pamiętam zeszłoroczny wyjazd na Trzeci Paragonowy Spęd w Bieszczadach. To była miłość od pierwszego wejrzenia, jeden z tych zbiegów okoliczności, który skrzyżował nasze życiowe ścieżki i rzucił nas na wspólną drogę – od tamtej pory często przemierzamy ją wspólnie. O każdej porze roku. W różnych konfiguracjach. Zawsze z tym samym entuzjazmem.
– Cześć. Zabieramy cię na alternatywną imprezę – trzy męskie postacie wyrosły obok mnie jak spod ziemi. Spojrzałam w górę i zmrużyłam oczy, bo oślepiło mnie Słońce. – Ale… – wskazałam łyżką na miskę z zupką chińską, która leżała między moimi nogami. – Zupę też zabieramy. – No dobra – wstałam z trawy i poszłam.
Było późno, ale na zachodzie na pomarańczowo ciągle mieniły się resztki dnia. Księżyc wisiał już wysoko na niebie – wielki, okrągły i jasny. Piękna pełnia. Psy ujadały zapamiętale, podchodząc coraz bliżej. Nim weszłam do lasu, zaświeciłam czołówkę. Z ciemności łąki spojrzała na mnie setka oczu.
Łąka była pusta i cicha. Na jej środku stało dwóch mężczyzn. Wyciągnięte ręce jednego z nich zaciskały się na szyi drugiego. Trwało to może z pięć minut. Monochromatyczność barw potęgowała efekt dziwności. Stałam jak wryta.
Jest tylko jedna, gorsza, rzecz od pakowania plecaka – jego rozpakowywanie. Choć jedną i druga rzecz robię dość regularnie od jakichś 15 lat, nadal tak samo ich nie lubię. Uczenie się na własnych błędach pozwoliło mi jednak dojść do pewnej wprawy, dzięki czemu cały proces przebiega w miarę bezboleśnie.
Doskonale pamiętam burze, które przechodziły przez Grybów, gdy byłam mała. W oknie, za którym szalał żywioł, stała gromnica i święty obrazek, które miały uchronić dom przez nieszczęściem.
Im częściej wyjeżdżam z miasta, tym ciężej mi się do niego wraca. Najgorsze są poniedziałki. Niby jestem, niby siedzę za biurkiem, niby pracuję, a tymczasem moja głowa ciągle jest gdzieś w lesie, stopy nadal maszerują, a w uszach słyszę dźwięk przyspieszonego tętna, krążącej w żyłach krwi, która dostarcza do mózgu wyprodukowany przez setki tysięcy liści tlen.
– A wiecie co? – Co? – odpowiedzieli pytaniem na pytanie moi współtowarzysze podróży. – Adenozynotrójfosforan. – odparłam zadowolona.
Od dawna powtarzam, że w głębi serca jestem wieśniaczką. Duże miasta okropnie mnie przytłaczają, męczą i (co tu dużo mówić) wnerwiają na tyle, że czym prędzej mam ochotę z nich uciekać.
Uwodzą, intrygują, nie dają o sobie zapomnieć. Prężą dumnie pierś lub kuszą tajemnicą. Jednego spotkasz przypadkiem i masz ochotę spędzać z nim każdy dzień. Drugiego znasz od dawna i choć go lubisz, doskonale wiesz, że to friendzone bez wyjścia. Wystarczy, że trzeci szepnie Ci do ucha: „Hej mała, chcesz ze mną szczytować?”, by momentalnie zmiękły Ci kolana.