Nie potrafię udźwignąć ciężaru Wszechświata. Czasami boję się, że zwali mi się na głowę — jak dach z zetlałych desek, który za długo znosił kaprysy Natury. Myślę sobie wtedy, że to niebezpieczne mieć nad sobą tę czarną, bezdenną otchłań.
Łąka była pusta i cicha. Na jej środku stało dwóch mężczyzn. Wyciągnięte ręce jednego z nich zaciskały się na szyi drugiego. Trwało to może z pięć minut. Monochromatyczność barw potęgowała efekt dziwności. Stałam jak wryta.
Im częściej wyjeżdżam z miasta, tym ciężej mi się do niego wraca. Najgorsze są poniedziałki. Niby jestem, niby siedzę za biurkiem, niby pracuję, a tymczasem moja głowa ciągle jest gdzieś w lesie, stopy nadal maszerują, a w uszach słyszę dźwięk przyspieszonego tętna, krążącej w żyłach krwi, która dostarcza do mózgu wyprodukowany przez setki tysięcy liści tlen.
– A wiecie co? – Co? – odpowiedzieli pytaniem na pytanie moi współtowarzysze podróży. – Adenozynotrójfosforan. – odparłam zadowolona.
Gdybym miała jakoś podsumować ten wyjazd, to nie inaczej, niż zatapiając się w przemykające po mojej głowie myśli, wrażenie, odczucia. Ubiegły tydzień zlał mi się w jeden, spójny czas, bez podziału na wczoraj, dziś i jutro. Bez nocy i dni.
Grybów to taki Twin Peaks Europy Środkowo-Wschodniej*. Pozory małomiasteczkowej przyzwoitości mieszają się z mrocznymi warstwami życia codziennego – a to ktoś zabije macochę, a to ukradnie pieniądze z kościelnej składki, a to zrobi finansowy przekręt w przedszkolu. Nie ma lekko.
Taka cisza – państwo wiedzą – nie jest całkowitym brakiem dźwięku, brzmi jak senny oddech Ziemi. Ktoś chciał nam ją ofiarować, tak na zawsze, żeby las nie istniał tylko w lesie, ale również w nas, głęboko w naszych kościach i żebyśmy nieśli go ze sobą, dokądkolwiek przyjdzie nam wędrować*.