– A wiecie co?
– Co? – odpowiedzieli pytaniem na pytanie moi współtowarzysze podróży.
– Adenozynotrójfosforan. – odparłam zadowolona.
Mój mózg odgrzebał właśnie z mroków niepamięci bardzo trudne słowo i choć do końca nie pamiętałam, co w ogóle znaczy, wydało mi się świetnym testem na trzeźwość. Taka wiecie, językowa jaskółka, której zrobienia zawsze podejmują się tylko ci, którzy już trzeźwi nie są. Siedzieliśmy na sofie pod schroniskiem na Magurze Małastowskiej i sącząc słodką wiśniówkę świętowaliśmy rozdziewiczenie Szlaków Literatury, mojego nowego projektu, który od czasu, gdy go wymyśliłam, dostarcza mi tyle emocji, jak bym non stop ćpała. Zupełnie nie wiem, po co ludzie wydają pieniądze na narkotyki, kiedy organizm potrafi je sobie wyprodukować zupełnie sam.
Przez długi czas wahałam się, czy jechać z kursem na Babią Górę, bo to ważny rejon, czy jechać w Beskid Niski realizować Szlak Antonycza, bo to ważne dla mnie, aż w końcu doszłam do wniosku, że Niski ciągnie mnie do siebie na tyle, że nie jestem w stanie dłużej się tej pokusie opierać. Magicznie było już w zimie, która jest najgorszą porą roku, spodziewałam się więc, że wiosną, która płynnie zaczyna przechodzić już w lato, totalnie oszaleję na jego punkcie. Co też się stało. Po czterech dniach na zadupiach powrót do Krakowa bolał mnie niemal fizycznie, pomijając fakt, że miałam ochotę siąść i płakać, bo zwyczajnie okropnie tęskniłam za lasami, łąkami i pustymi drogami wijącymi się przez łemkowskie wsie. Martyna mówi, że człowiek tęskni za miejscami, które odwiedził nie dlatego, że zostały one w nas, ale dlatego, że w tych miejscach zostawiliśmy cząstkę siebie. To ma sens. I tak:
Zostawiłam kawałek siebie w lesie w Grybowie, w którym kiedyś mieszkały krasnoludki. Tarzałam się po mchu i będąc tak blisko natury czułam się najszczęśliwsza na świecie, nawet pomimo faktu, że okropnie pogryzły mnie komary. Wdychałam zapach ściółki i myślałam sobie, że gdybym przypadkiem umarła (wszyscy umrzemy), to chciałabym, żeby ktoś moje zwłoki zostawił właśnie w lesie, żebym z tym lasem na zawsze już mogła się połączyć. Nie przeraża mnie perspektywa końca – fascynuje wizja rozłożenia na atomy i wzięcia udziału w odwiecznym cyklu Natury.
Zostawiłam kawałek siebie na Matelance, górce w Grybowie, na którą zawsze chodziło się na randki, gdzie udałyśmy się na spacer w towarzystwie przyjaciółki mej, Małgorzaty, z którą przez 12 lat siedziałam w jednej ławce i choć teraz nie spotykamy się już tak często, to nadal czujemy się tak, jak gdybyśmy widziały się wczoraj i to jest strasznie fajne. Siedziałam sobie na tej Matelance, patrzyłam z góry na Grybów i myślałam sobie o tym, że musiałam dorosnąć do tego, by to miejsce docenić i pokochać. I że zawsze będę lubiła tu wracać, gdziekolwiek bym nie zamieszkała.
Zostawiłam kawałek siebie gdzieś w drodze do Regietowa, kiedy podczas objazdowej wycieczki szlakiem cerkwi, zatrzymaliśmy się na chwile przy jednej z łąk, po której w oddali biegały konie, a na której, bliżej drogi, stał sobie kamienny krzyż pomalowany na niebiesko. Jedną z rzeczy, która najbardziej kojarzy mi się z Beskidem Niskim są właśnie te przydrożne krzyże. Jest ich mnóstwo i spotkać można je niemal wszędzie. Idealnie komponują się z naturą. Jeżeli miałabym wskazać, gdzie mieszka bóg, to właśnie tam: na łące, w lesie, pod drzewem. A nie w kościelnych murach. Nigdy, przenigdy nie dajcie sobie wmówić, że religijność i duchowość, to jedno i to samo.
Zostawiłam kawałek siebie na pniu drzewa przy potoku, którym podążaliśmy skacząc z kamienia na kamień i słuchając pluskania wody. I kiedy zobaczyłam że opodal rosną intensywnie zielone paprocie, niemal bezwiednie podeszłam do nich i zaczęłam pleść wianek, który wcisnęłam sobie na głowę zostając samozwańczą Królową Lasu, który faktycznie mógłby być moim królestwem, w którym mogłabym się zaszyć i biegać między drzewami, a potem spać na mchu. Dzisiaj naszła mnie taka wizja, że siedzę na tym pniu (bo faktycznie tak było) i spoglądam na rzekę (bo faktycznie tak było) a za tą rzeką zbierają się leśne zwierzęta, które do mnie przyszły. A ja patrzę na te zwierzęta i myślę sobie, że są zajebiste (tak nie było, ale gdyby przyszły, to bym tak pomyślała). Byłby tam lis z rudą kitą, pomrukujący groźnie niedźwiedź i cały zastęp śpiewających ptaków.
Zostawiłam kawałek siebie na cmentarzu w Leszczynach, położonym zaraz obok drewnianej cerkwi. Może to dziwne, ale od dawna bardzo lubię cmentarze. Zwłaszcza te stare, z kamiennymi nagrobkami porośniętymi mchem i zarośnięte trawą. Cmentarz w Leszczynach należy do jednych z najpiękniejszych, jakie miałam okazję odwiedzić. Kiedy czasem mówię ludziom o tych swoich zainteresowaniach pytają: „Cmentarze? Ale to takie smutne miejsca. Czy to Cię nie przytłacza?”. Nie. Cmentarze jawią mi się jako pomniki życia, nie śmierci. Zastanawialiście się kiedyś, jakie historie mogą się kryć za tymi wszystkimi nagrobkami?
Zostawiłam kawałek siebie na wspomnianej na początku wpisu sofie pod schroniskiem na Magurze Małastowskiej, na której przegadaliśmy wiele godzin, dochodząc w pewnym momencie do wniosku, że jest już na tyle późno, że przecież możemy poczekać do wschodu Słońca, które pojawiło się w zupełnie innym miejscu, niż się spodziewałam. I kiedy świat coraz bardziej cichł, pogrążając się we śnie, nad ranem zaczął śpiewać pierwszy ptak. A potem kolejny i kolejny. W pewnym momencie śpiewał już cały otaczający nas las, jak gdyby ziemia była jednym, wielkim ptasim śpiewem, a uczucie to było tak porażające, że tkwi mi w głowie do teraz i zostanie tam już chyba na zawsze. To był jeden z tych momentów, kiedy zupełnie nie myśli się o tym, by go utrwalić, tylko chłonie się go – na tyle intensywnie, że wypala jakieś znamiona na mózgu.
Zostawiłam kawałek siebie w Bartnem, do którego zabrał nas Łukasz (dziękuję), a które okazało się jednym z tych miejsc na Ziemi, do których człowiek przychodzi i od razu czuje się jak w domu, a kiedy je opuści to strasznie za nim tęskni. Zostawiłam kawałek siebie w przepysznym żurku i pierogach po łemkowsku, w dźwiękach gitary, w śpiewie i w rozmowach o innej Justynie, która też studiowała socjologię, też była kiedyś nianią i też kocha Bałkany. Opuszczałam Bartne z myślą, że prędzej czy później tam wrócę i że zdecydowanie będzie to prędzej, niż później. Tam mieszka magia.
„(…) gdy nadejdzie koniec, będziemy mieli tylko to, co przeżyliśmy. Umierając, utracimy to wszystko. Ale kto wie, czy właśnie na tym nie polega heroizm ludzkiego losu. Im życie było bogatsze, intensywniejsze, mocniejsze, tym więcej oddajemy śmierci. Możemy nasze dni przesiedzieć w kącie, nieruchomo, pozwalając by omijała nas uroda świata, ponieważ być może umrzemy z mniejszym żalem. Wybór należy do nas.”
Andrzej Stasiuk / „Nie ma ekspresów przy żółtych drogach”