Beskid NiskiFilozofia podróży

Beskid Niski: Marsz od wschodu do zachodu Słońca

By 22 czerwca 2015 9 komentarzy

Im częściej wyjeżdżam z miasta, tym ciężej mi się do niego wraca. Najgorsze są poniedziałki. Niby jestem, niby siedzę za biurkiem, niby pracuję, a tymczasem moja głowa ciągle jest gdzieś w lesie, stopy nadal maszerują, a w uszach słyszę dźwięk przyspieszonego tętna, krążącej w żyłach krwi, która dostarcza do mózgu wyprodukowany przez setki tysięcy liści tlen. I kiedy kolejny dzień mija mi niepostrzeżenie, a z 8:00 robi się nagle 16:00, myślę sobie, że tak właśnie mija życie – przelewa się przez palce rytmicznie stukające w klawiaturę i setki skrollowanych na myszce metrów.

Budzik zadzwonił o 3:45. Niechętnie otworzyłam jedno oko i spojrzałam za okno. Powoli zaczynało robić się jasno. Największą tragedią najdłuższych dni w roku jest to, że jest ich tylko kilka. Euforia nie zdąży nawet dobrze rozgościć się w mózgu, bo wypiera ją świadomość, że zaraz rozpocznie się powolny proces umierania, a w codzienność leniwie zacznie wkradać się mrok. I choć lato oficjalnie dopiero się zaczęło, dla mnie (paradoksalnie) w tym samym momencie zaczęło się kończyć. Im jestem starsza, tym bardziej ten moment przełomu lubię. Z większym zainteresowaniem przyglądam się światu. Zwracam uwagę na szczegóły.

Marsz od wschodu do zachodu Słońca - Bartne

Chłód poranka był orzeźwiający. Zimna rosa osadzała się na palcach, kiedy idąc przez łąkę przeczesywałam rękami mokrą trawę. W powietrzu wisiała mgła. Rozmyte nią krajobrazy zawsze wydają mi się trochę nierealne, zawieszone gdzieś pomiędzy jawą a snem, pomiędzy tym, co prawdziwe, a tym, co wyobrażone, kiedy kolorów i kształtów czasami trzeba się domyślać. Las o 5 rano ma w sobie coś magicznego, coś intymnego, czego nie widać za dnia. Wkracza się w niego jak w cudzą prywatną przestrzeń, jak do sypialni śpiącego człowieka – spojrzenie na delikatny ruch rzęs, na drgające lekko kąciki ust i rozrzucone bezładnie ręce zawsze mnie onieśmiela.

Marsz od wschodu do zachodu Słońca - Magura Wątkowska

Zapowiadano deszcz i kiepską pogodę, tymczasem przez gałęzie drzew przebijać zaczęło się Słońce, któremu wreszcie udało się dźwignąć nad horyzont. Szliśmy już trochę, a dzień nie zdążył jeszcze na dobre się rozpocząć. Perspektywa kilkunastu godzin wędrówki była na swój sposób podniecająca. Jest jakaś perwersja w długim marszu – z każdym krokiem człowiek jest coraz bardziej zmęczony, a jednocześnie coraz bardziej szczęśliwy. O ile dawniej miałam z tym problem, o tyle teraz (może to kwestia wprawy) niemal automatycznie przestawiam się na tryb „natura”, zostawiam za sobą miasto, pracę, wyłączam myślenie i zaczynam w pełni odczuwać otoczenie. Wdychać zapach mokrej ziemi, słuchać szmeru wiatru w liściach, dostrzegać różne odcienie zieleni.

Marsz od wschodu do zachodu Słońca - Magura Wątkowska

I nie wiem, co takiego jest w paprociach, w tej delikatnej roślinnej tkance, że zawsze najbardziej przyciąga moją uwagę i często każe mi się zatrzymać, tylko po to, żeby popatrzeć, jak na poszarpanych brzegach liści załamuje się światło. Zbliżała się Noc Kupały i ich obecność w lesie była dla mnie jeszcze bardziej niezwykła. Legendy o kwiecie paproci, magicznym, obdarzającym bogactwem, siłą i mądrością, widzialnym tylko przez okamgnienie, znane są już przecież od wieków. Szukało go wielu. Niektórzy zbłądzili w ciemnych zagajnikach i mokradłach, nigdy już nie wracając. Zdobycie rośliny nie było bowiem wcale takie łatwe – strzegły jej widzialne i niewidzialne straszydła, czyniące okropny łoskot, gdy tylko ktoś próbował się do perunowego kwiatu zbliżyć. W przededniu lata wierzyłam w to bardziej, niż zwykle.

Marsz od wschodu do zachodu Słońca - Świątkowa Wielka

Tym, co najbardziej kojarzy mi się z latem, jest zapach siana. Ogłupiający. Pamiętam z dzieciństwa koszenie trawy, suszenie jej na łące i układanie w wielkie kopy, w których mieszkały robaki. Leżenie z nosem w wysuszonych źdźbłach i świdrujący zapach, od którego się kichało, a im bardziej się kichało, tym bardziej miało się go ochotę wdychać. Widok kop zawsze przenosi mnie o kilkanaście lat wstecz, do czasów wakacji, kiedy dni były tak długie, jak ten i niemal nie miały końca. Kiedy wychodziło się rano z domu i wracało późnym wieczorem z perspektywą tego, że nazajutrz będzie zupełnie tak samo.

Marsz od wschodu do zachodu Słońca - Bartne

Nie wiem, kiedy dotarliśmy z powrotem do Bartnego. Wędrówka ma w sobie coś hipnotyzującego, jest jak medytacja w ruchu, kiedy każdy krok uspokaja swoją powtarzalnością. Tym specyficznym rodzajem zawieszenia na „teraz”, kiedy „wczoraj” i „jutro” przestają istnieć – jest to bardzo oczyszczające. Byłam zmęczona. Tym dobrym rodzajem zmęczenia, który zalewa mózg falą endorfin i uzależnia od radości z rzeczy prostych, których nie dostrzega się na co dzień. 28 km. 16 godzin i 22 minuty szczęścia. Marzy mi się, by wędrować w ten sposób w każde przesilenie i w każdą równonoc. Cztery wędrówki w ciągu dwunastu miesięcy, które pozwolą w pełni doświadczyć danej pory roku.

Marsz od wschodu do zachodu Słońca - Bartne

Już nie mogę się doczekać września.