Było późno, ale na zachodzie na pomarańczowo ciągle mieniły się resztki dnia. Księżyc wisiał już wysoko na niebie – wielki, okrągły i jasny. Piękna pełnia. Psy ujadały zapamiętale, podchodząc coraz bliżej. Nim weszłam do lasu, zaświeciłam czołówkę. Z ciemności łąki spojrzała na mnie setka oczu.
Białe futro owiec jasnymi plamami odcinało się na tle trawy. Jestem pewna, że patrzyły na nas z podejrzliwością i zdziwieniem – kto w nocy lezie w góry i po co? Na bazę namiotową dotarliśmy później, niż początkowo zakładaliśmy. Zmrok zastał nas jeszcze na szlaku. Zameldowaliśmy się, zostawiliśmy graty i ochoczo zebraliśmy się, by pod osłoną nocy zdobyć najwyższy szczyt Pienin, Wysoką (1050 m. n. p. m.).
Łysy świecił wystarczająco jasno, by na otwartej przestrzeni poruszać się bez dodatkowego światła. Noc była cicha i ciepła, z gatunku tych, kiedy oddycha się pełną piersią i uśmiecha do samego siebie, ciesząc z obecności „tu i teraz”. Mimo tego, że jest środek lata, nie mogę pozbyć się wrażenia, że pachnie już jesienią, tym specyficznym zapachem melancholii, który lada dzień, wraz z porannym chłodem, zacznie wciskać się w rękawy. Im jestem starsza, tym bardziej lubię ten czas przejścia, zmiany, kiedy przyroda przygotowuje się do umierania, kiedy odwieczny cykl natury zatacza koło i znowu z wytęsknieniem trzeba będzie czekać na pierwsze ślady wiosny po zawsze zbyt długiej zimie.
Ścieżka na Wysoką była mokra i śliska po zeszłonocnej ulewie. Szłam w ciszy, uważnie stawiając kroki i napawając się jednocześnie sennym klimatem lasu. Kiedy wyszliśmy na szczyt, księżyc zdążył schować się już za chmurami, nieśmiało zza nich wyglądając, by ostatecznie przepaść i pogrążyć Ziemię w ciemności. Na horyzoncie ciemnym kształtem odcinała się grań Tatr, gdzieś w dole błyskały światła przejeżdżających samochodów i migały okna położonych w oddali domów. Ludzie pewnie kładli się właśnie spać, zasypiając z uśmiechem na ustach lub przeklinając swój los, szczęśliwi lub smutni, jacyś. Kim byli? Lubię świat z poziomu góry, z perspektywy set metrów, kiedy wszystko wydaje się śmiesznie małe i śmiesznie odległe, na swój sposób abstrakcyjne. Postaliśmy tam jeszcze chwilę i wróciliśmy do bazy, do ogniska.
Ogień to mój ulubiony żywioł. Ma w sobie coś magnetycznego i hipnotyzującego, mogę siedzieć godzinami i wpatrywać się w pełgające płomienie, słuchać trzasków palącego się drewna i grzać w jego cieple. Siedzenie przy ognisku, w kręgu, ma coś z pierwotności, tego stanu naturalnej bliskości z przyrodą, kiedy człowiek obłaskawiając ją, jednocześnie ją szanował. Być może tysiące lat wcześniej, dokładnie w tym samym miejscu, siedzieli inni ludzie i też z zachwytem wpatrywali się w blask, który rozświetlał mrok, upatrując w nim metafizyki, rozumianej na sobie tylko znany sposób.
Wsłuchiwałam się w dźwięki gitary i myślałam sobie, że mi tu dobrze, że mogłabym tak siedzieć i choć powoli spływało na mnie zmęczenie, wcale mi się nie chciało iść spać. Gałęzie świerku spalały się szybko, strzelając w górę w iskrami. Poczułam na twarzy pierwsze krople, które jakiś czas później, gdy leżałam już w namiocie, zamieniły się w deszcz. Rytmiczne uderzenia w dach wojskowego namiotu usypiały mnie, szum przepływającego opodal strumyka odprężał i koił. Sama nie wiem, kiedy odpłynęłam. O 4:30 obudził mnie dźwięk budzika. Świtało. Mokry świat powoli budził się do życia.
—
W Pieniny pojechałam w ramach wyjazdu „Góry po robocie”, organizowanego przez Studenckie Koło Przewodników Górskich w Krakowie. Polecam śledzić stronę i wypatrywać kolejnego wyjazdu. Weekend w środku tygodnia to świetna sprawa – choć potem człowiek przez cały dzień chodzi niewyspany, zdecydowanie warto.