Łąka była pusta i cicha. Na jej środku stało dwóch mężczyzn. Wyciągnięte ręce jednego z nich zaciskały się na szyi drugiego. Trwało to może z pięć minut. Monochromatyczność barw potęgowała efekt dziwności. Stałam jak wryta.
Komańcza, Bar Wanda
– Japoński dramat – rzucił zza baru mężczyzna, wyglądający jakby przed chwilą ktoś wyciągnął go z PRL-u. – To już połowa i cały czas tak.
– Aaa… A-ha – spojrzałam jeszcze raz na telewizor. Jeden koleś nadal dusił drugiego. – Piwo proszę.
Wróciłam chwilę później.
– Ponoć robi pan tu jakiegoś magicznego drinka. Przyszłam popatrzeć. Co jest w składzie? – zainteresowałam się specjalnością zakładu, Łemkowskim Młotem.
– Wszystko – barman, inny niż wcześniej (ponoć specjalista w dziedzinie Łemkowskich Młotów), rzucił mi szybkie spojrzenie i wrócił do swoich eksperymentów. Spokojnie mógłby robić za alchemika. – Pięćdziesiątka tequli, dwudziestkapiątka białego rumu, dwudziestkapiątka wódki, dwudziestkapiątka dżinu, dwudziestkapiątka triple sec. Do tego sok z cytryny, lód i cola. Ale tylko odrobina, na kolor. Wywala z butów. Rekordzista wypił trzy i wracał do domu o jednym klapku.
Po dwóch łykach zaczęło kręcić mi się w głowie.
Jawornik
Najgorzej, kiedy zachce Ci się sikać w środku nocy. Wygramoliłam się ze śpiwora, znalazłam czołówkę i wyszłam z namiotu, kierując się w stronę ścieżki. Było ciemno i cicho, w trawie niestrudzenie cykały świerszcze. Podniosłam głowę i przez długą chwilę gapiłam się w niebo. Mleczna Droga była doskonale widoczna. Nie zdążyłam zastanowić się nad marnością swojego istnienia we Wszechświecie, bo przypomniało mi się, dlaczego się obudziłam. Odganiając ćmy, które jak głupie leciały do światła latarki, znalazłam w końcu kibel. Oddając się radosnemu zaspokajaniu podstawowej czynności fizjologicznej jęłam rozmyślać nad przeszłością wsi, która zniknęła wraz z wysiedleniem Łemków. Kilkaset metrów dalej był cmentarz. Ponoć „nie ma jednego człowieka pochowanego na nim, który by nie miał wbitego w głowę ćwieka lub uciętej, i u nóg położonej, głowy”. Myślicie, że to zwyczaje rodem z czasów pogańskich wierzeń? A, takiego. Pochówki wampiryczne praktykowano tutaj jeszcze początkiem XX wieku. Zaczęłam sobie je wyobrażać. A potem bezgłowe trupy zakopane w ziemi. Przeszedł mnie dreszcz. Uchyliłam powoli drzwi wychodka i wyjrzałam na zewnątrz. Coś poruszyło się w krzakach. Trzy sekundy później byłam w namiocie.
Jaśliska
Kiedy Dariusz Jabłoński, reżyser „Wina truskawkowego”, przyjechał do Jaślisk na dokumentację, nie zastanawiał się długo. Andrzej Stasiuk, autor „Opowieści galicyjskich”, na których został oparty film, nie był pewien. „Opisałeś wszystko tak precyzyjnie, a ja ci udowodnię, że to wszystko tu jest” – przekonywał pisarza Jabłoński. I miał rację.
Był środek dnia. Upał lał się z nieba. Siedzieliśmy pod parasolami na rynku i sączyliśmy zimne piwo. To samo, kawałek dalej, robili mieszkańcy, przytupując bezwiednie do muzyki, która wypełniała niewielką przestrzeń miasteczka. Tego dnia miał odbyć się festyn. Scena już stała. Rysiek Riedel śpiewał którąś ze swoich smętnych piosenek. Kolorowe, nadmuchiwane zwierzęta patrzyły tępo przed siebie. Egzotyka żyrafy, zebry i hipopotama zaskakująco dobrze komponowała się ze swojskością świni, konia i jelenia. Bezczelnie podglądałam dwóch jegomości, którzy rozsiedli się na przystanku. Zamyśleni (nad czym?), patrzyli gdzieś w dal, każdy w swoją stronę. Wyjęci z otoczenia, zatrzymani w czasie. Żywe pomniki teraźniejszości. Miałam wielką ochotę się do nich przyłączyć.
Następnym razem.
Nieznajowa
Dolina Wisłoki jest pusta. Wyobrażałam sobie, jak mogła wyglądać kiedyś. Na słynne na całą okolice targi musieli ściągać ludzie z sąsiednich wiosek. Gwar męskich i damskich głosów mieszał się z muczeniem krów i dźwiękami rżniętego w tartaku drewna. Przekupki zachwalały swoje towary, a ktoś mówił, że za drogo. Żydowscy kupcy, którzy przyjeżdżali tu ze Żmigrodu i Gorlic, targowali się. Ktoś na kogoś nakrzyczał. Ktoś kogoś popchnął. Ktoś przeprosił. Wieczorem wszystko cichło. Mieszkańcy wracali do swoich chyż. W powietrzu unosił się ciepły zapach domowych zwierząt. Żyli obok siebie i obok siebie zasypiali. W ’46 spakowali swój dobytek i ruszyli na wschód w poszukiwaniu lepszego jutra. Wieś opustoszała. Do dzisiaj pozostało po niej niewiele śladów.
Natalia Hładyk, autorka projektu „Drzwi do zaginionego świata”, postawiła w Beskidzie Niskim kilka futryn. Stoją w miejscach, gdzie niegdyś stały łemkowskie chaty. Prosty i wymowny symbol, zaproszenie do wejścia w świat, który przestał istnieć. Bardzo chciałam je zobaczyć, nacisnąć klamkę, przekroczyć próg. Zwykła rzecz. Niezwykła.
Radocyna
Rozstajne. Nieznajowa. Radocyna. Jest coś w tych nazwach. Jakaś melancholia, która każe się zatrzymać. Zwolnić. Czas tutaj płynie inaczej. A może wcale nie istnieje. Szłam zakurzoną drogą i myślałam sobie, że mogłabym nie przestawać. Że nie ma tutaj nic, a jednocześnie jest wszystko. Hej, zobaczcie! Jakie piękne miejsce. A potem naszła mnie wątpliwość. Może lepiej nie pokazywać tego nikomu? Żeby nie zadeptali, nie hałasowali, nie przyjeżdżali. Chwilę później odetchnęłam z ulgą. Nie będą. Żeby dotrzeć na koniec świata, trzeba się postarać. Beskid Niski jest dla wybranych. Dla tych, którym naprawdę zależy. Dla Ciebie, Ciebie i Ciebie.
A dla Ciebie nie.