Mogę narzekać na smog, mogę kląć do woli na hordy turystów, mogę sobie być przytłoczona wszystkim, co związane z życiem w dużym mieście, ale jest jedna rzecz, za którą Kraków absolutnie uwielbiam – jest świetną bazą wypadową we wszystkie najfajniejsze, okoliczne góry.
Było późno, ale na zachodzie na pomarańczowo ciągle mieniły się resztki dnia. Księżyc wisiał już wysoko na niebie – wielki, okrągły i jasny. Piękna pełnia. Psy ujadały zapamiętale, podchodząc coraz bliżej. Nim weszłam do lasu, zaświeciłam czołówkę. Z ciemności łąki spojrzała na mnie setka oczu.
Śmiało mogę powiedzieć, że mam obecnie pracę marzeń. Nie dość, że robię to, co lubię, to jeszcze pracuję sobie z domu i jestem panią własnego czasu. Niektórzy w związku z tym zwykli twierdzić, że jestem na nieustannym urlopie, ale dementuję te plotki.
Idzie jesień. Jarzębina z dnia na dzień robi się bardziej czerwona, w powietrzu zaczynają latać nitki babiego lata, wieczory zapadają coraz szybciej i są coraz chłodniejsze. Jeszcze trochę i pojawią się pierwsze poranne przymrozki, na niebie znów będzie królował Orion a myśli staną się bardziej melancholijne i tęskne – bez powodu i z powodu wszystkiego.
Jestem jedynaczką i przyzwyczaiłam się do tego, że wiele czasu spędzam sama ze sobą, nie musząc go z nikim dzielić.
Lubię gapić się na starych ludzi. Analizuję zmarszczki na ich twarzach i sprawdzam, których mają więcej: tych od śmiechu, od smutku czy od złości.
Nie wiadomo kiedy z początku października zrobił się jego koniec, liście pożółkły i grubym dywanem pokryły ziemię a dni stały się o wiele krótsze, ustępując miejsca coraz dłuższym wieczorom. Przepadłam gdzieś pomiędzy pracą a snuciem planów na przyszłość i zupełnie zapomniałam, jak wielką radość daje odkrywanie.