Mogę narzekać na smog, mogę kląć do woli na hordy turystów, mogę sobie być przytłoczona wszystkim, co związane z życiem w dużym mieście, ale jest jedna rzecz, za którą Kraków absolutnie uwielbiam – jest świetną bazą wypadową we wszystkie najfajniejsze, okoliczne góry.
Jestem z tych, którzy lecą na spontaniczne pomysły i jeżeli tylko wychodzą od właściwych osób, jestem w stanie dać się im szybko namówić na wiele dziwnych rzeczy, co niejednokrotnie zaprowadziło mnie w równie wiele dziwnych miejsc. Kiedy Aga na naszej kursowej grupie rzuciła, że wybiera się w słowackie Tatry na poślubną sesję zdjęciową i zapytała, czy aby ktoś nie chce się z nią zabrać, byłam pierwsza ze swoim „Ja! Ja!”, a kilka godzin później miałam już spakowany plecak, zrobione kanapki na drogę i budzik nastawiony na godzinę, która normalnie jest dla mnie środkiem nocy.
Wspominała o tym ostatnio Ewa, a ja potwierdzam – góry są jedynym powodem, dla którego jestem w stanie zwlec się z łóżka bladym świtem i nie marudzić, a potem jeszcze cały dzień być zadowolona, nawet jeżeli pizga złem. No dobra, jestem strasznym zmarzluchem, więc, gdy jest mi zimno i źle, to sobie narzekam, ale nie należy się tym zbytnio przejmować, bo potem i tak (zawsze) dochodzę do wniosku, że było super, a co mnie nie zabije, to mnie wzmocni. Zwykłam określać to mianem „narzekania dla sportu”.
Ruszyliśmy więc w drogę, a tak się złożyło, że przemieszczaliśmy się doliną Popradu – począwszy od Nowego Sącza, gdzie łączy się z Dunajcem, aż nad Szczyrbskie Jezioro (Štrbské Pleso) w Wysokich Tatrach, gdzie opodal, z południowego brzegu Wielkiego Hińczowego Stawu (Veľké Hincovo Pleso), wypływa. Poprad to taka śmieszna rzeka, które najpierw płynie na południe i wydawałoby się, że to najwłaściwszy kierunek, kiedy nagle w Popradzie (miejscowości) rozmyśla się i zaczyna skręcać na północny-wschód, by okrążyć Tatry, przepłynąć przez Magurę Spiską i Kotlinę Lubowelską, a potem na granicy z Polską odbić na północ w Beskid Sądecki. Nie lubię morza, ale kocham nad życie rzeki, zwłaszcza te, które wcinają się w góry i kluczą sobie między nimi. Dolina Popradu to jedna z bardziej malowniczych dolin – nie dość, że płynie sobie (Poprad, nie dolina) przez Karpaty, to po drodze mija mnóstwo urokliwych miasteczek, jak choćby widoczną na zdjęciu powyżej Spiską Sobotę, która od 1950 roku jest miejskim rezerwatem zabytków (i mają tam darmową toaletę publiczną, to ważne).
Pod niemal samo Szczyrbskie Jezioro da się dojechać samochodem, który zostawić można na płatnym parkingu. Okazało się, że dojeżdża tam również… pociąg! Pociąg na wysokości ok. 1300 m n.p.m. to dla mnie rzecz niezwykle fascynująca i na swojej Liście Rzeczy Do Zrobienia Na Słowacji odnotowałam już tę opcję – nie dość, że trasa widokowa, to wystartowanie w Tatry Wysokie z takiego poziomu oszczędza sporo czasu i energii. Mi np. zamarzyła się wyprawa na Bystrą Ławkę (Sedlo Bystrá Lávka) i już nie mogę się jej doczekać.
Mimo tego, że od roku namiętnie romansuję z Beskidami i nie mam za bardzo czasu na łażenie po innych górach, ciągle podkochuję się w Tatrach, które darzę uczuciem z zupełnie innego powodu. Szaleję na punkcie Tatr, bo są wyniosłe, surowe i majestatyczne tą wyniosłością, surowością i majestatem charakterystycznymi dla litej skały. Uwielbiam Tatry za to, że zawsze robią na mnie piorunujące wrażenie i dają mi to niezwykłe poczucie przestrzeni. Przestrzeni, którą czuje się każdą komórką ciała i którą można się zapowietrzyć. W Tatrach zawsze czuję się bardzo mała, a moje problemy nieistotne. Być może stosunek do nich zmienia się wraz z wysokością nad poziomem morza, a im człowiek wyżej, tym lepszej nabiera perspektywy?
Rozmyślam sobie ostatnio nad ideą i definicją podróżowania. Ile kilometrów od domu i po ilu dniach w trasie człowiek staje się podróżnikiem? Czy powinien wyjechać na drugi koniec świata i zasmakować obcej kultury, by mógł nazwać się odkrywcą? Czy musi zamknąć dom na cztery spusty i wziąć na plecy ważący 20 kg plecak, a potem przejechać stopem 1000 km, by miał prawo pochwalić się, że ruszył przed siebie i ciężko mu po wszystkim wrócić do rzeczywistości? Co trzeba robić, by wzbudzić podziw i zainteresowanie kogoś, kto poprosi: „Opowiedz mi o swojej podróży”?
Śledzę wiele blogów, na których ludzie dzielą się swoimi przygodami. Spotykam wiele osób, które dopiero co wróciły stąd lub stamtąd, albo właśnie tam wyruszają. Chodzę na slajdowiska, na których mniej i bardziej zaawansowani globtroterzy opowiadają o tym, jak wyjechać jak najdalej, jak najmniejszym kosztem, w jak najbardziej spartańskich warunkach, bo podobno tylko wtedy można zasmakować autentyczności, poczuć, co to życie i poszerzyć swoją kolekcję wspomnień o takie, co to wraca się do nich umierając i wierząc, że nie zmarnowało się swojego czasu. Zastanawiam się, po ilu kilometrach w drodze zachodzi w człowieku ta zmiana, o której mówią wszyscy, którzy podróżują, po ilu godzinach nabiera się dystansu do siebie i otoczenia i jak wielu ludzi trzeba spotkać zmieniając miejsce swojego pobytu, by dojść do wniosku, że to takie spotkania są najcenniejsze.
I czy tego wszystkiego nie można doświadczyć wychodząc po bułki do sklepu, jeżeli tylko jest się ciekawym i otwartym na to, co nam się przytrafi po drodze?
—