W listach, które do mnie piszecie, pytacie często o Kurs Przewodników Beskidzkich. Niektórzy z Was postanowili nawet, o zgrozo, wziąć udział w jego kolejnej edycji. Przez cały rok (zupełnie szczerze) zachwycałam się wszystkim, co z kursem związane i dzieliłam się swoim entuzjazmem. Od jakiegoś czasu mi go jednak zupełnie brak.
– Co to, kurwa, jest?! – schowałam się za plecami Kuby i ostrożnie wyjrzałam zza jego ramienia. – Jakieś zwierzę – wzruszył ramieniem, zza którego wyglądałam, Kuba. – Dlaczego się tak patrzy?! – z krzaków spoglądała na nas para zielonych, błyszczących oczu. Patrzyliśmy na zwierzę. Zwierzę patrzyło na nas. Chwilę napięcia przerwało uderzenie pioruna i błysk, który na chwilę rozświetlił ciemny…
„Życie dzieli się na życie przed kursem, życie na kursie i życie po kursie. A życie po kursie już nigdy nie będzie takie samo” – padło dzisiaj na spotkaniu organizacyjnym Kursu Przewodników Beskidzkich, a ja mam wewnętrzne przekonanie, że to prawda. Że zapisanie się na kurs to ważny punkt w moim życiu i choć nie wiem jeszcze, gdzie mnie to zaprowadzi, czuję, że jestem na właściwej drodze.
Od dawna powtarzam, że w głębi serca jestem wieśniaczką. Duże miasta okropnie mnie przytłaczają, męczą i (co tu dużo mówić) wnerwiają na tyle, że czym prędzej mam ochotę z nich uciekać.
Tej nocy była pełnia. Chmury szybko przesuwały się po niebie, raz po raz odsłaniając idealnie okrągłą tarczę księżyca, którego światło jasnym blaskiem zalewało skąpaną w chmurach dolinę Popradu. Ciszę, która wraz z ciemnością spłynęła na świat mącił tylko jeden dźwięk. Skrzyp, skrzyp, skrzyp.
Kiedy w wakacje zeszłego roku robiłam rozpoznanie odnośnie Kursu Przewodników Beskidzkich i wszyscy, jak jeden mąż, powtarzali mi, że to niesłychanie pochłaniające zajęcie, nie zdawałam sobie jeszcze sprawy ze skali tego zjawiska. Odkąd wprowadziłam się do Krakowa nieustannie angażuję się w jakieś niesłychanie pochłaniające zajęcia i wizja kolejnego wydawała mi się naturalną koleją rzeczy. Nie wiem, kiedy nastąpił przełom.
Budzik zadzwonił o strasznej porze. O tak strasznej, że miałam ochotę przewrócić się na drugi bok, naciągnąć kołdrę na głowę i odpłynąć ponownie w ciepłe ramiona Morfeusza. Tak po prawdzie to mam na to ochotę praktycznie zawsze.
Nie znoszę zimowo-wiosennego przełomu pór roku. Niby powinnam się cieszyć, że ciepłe dni za pasem, a tymczasem czuję się, jakbym biegła i im bliżej była mety, tym bardziej opadała z sił.
Gdybym miała jakoś podsumować ten wyjazd, to nie inaczej, niż zatapiając się w przemykające po mojej głowie myśli, wrażenie, odczucia. Ubiegły tydzień zlał mi się w jeden, spójny czas, bez podziału na wczoraj, dziś i jutro. Bez nocy i dni.
Kiedy wracałam w niedzielę do Krakowa myślałam ze smutkiem o tym, że zmierzam w stronę śmierdzącego miasta i że gdybym mogła, to siedziałabym nad Morskim Okiem jeszcze z tydzień (co najmniej) – tak się bowiem złożyło, że przez cały weekend zachwycałam się zimą, co wydawało mi się całkiem szalone i nie do końca spodziewane.