Kiedy wracałam w niedzielę do Krakowa myślałam ze smutkiem o tym, że zmierzam w stronę śmierdzącego miasta i że gdybym mogła, to siedziałabym nad Morskim Okiem jeszcze z tydzień (co najmniej) – tak się bowiem złożyło, że przez cały weekend zachwycałam się zimą, co wydawało mi się całkiem szalone i nie do końca spodziewane. Ale może to po prostu magia Tatr. Gdybym miała ustawić sobie na Facebooku status mojego związku z tą porą roku, niewątpliwie byłaby to relacja zawiła i skomplikowana, bo przecież jeszcze niedawno rzucałam pod jej adresem bardzo wiele brzydkich słów. I kiedy między jednym a drugim zarzekałam się, że na szkolenie lawinowe nie pojadę, bo jeszcze nie oszalałam, żeby z własnej woli przez dwa dni siedzieć w śniegu, nie wiedziałam jeszcze, że z tego szkolenia, podczas którego faktycznie przez dwa dni siedziałam w śniegu, wrócę tak bardzo zadowolona.
W drogę wyruszyliśmy piątkowym popołudniem, aby w sobotni ranek być już na miejscu, w związku z czym na szlaku wylądowaliśmy, gdy było już całkiem ciemno. W przypadku trasy na Morskie Oko nie stanowi to żadnego problemu, bo przecież idzie się tam po asfalcie – jedyną różnicą jest to, że nocą pod nogami nie plątają się żadni ludzie i nie najedzie na nas żaden koń z wozem, w którym to swoje leniwe dupy wożą niektórzy turyści (ale na ten temat nie będę pisała, bo nie chcę się denerwować). Cichy, senny las niezmiennie mnie zachwyca, chłonęłam więc tę magiczną atmosferę, próbując się jednocześnie nie zabić.
Pierwszy raz szłam z kijkami trekkingowymi (które zresztą dotarły do mnie w ostatniej chwili) i był to marsz niezwykle irytujący. O ile potrafiłam chodzić z jednym kijkiem, tak dwa na raz sprawiały mi jakąś niewyobrażalną trudność, aż zaczęłam się zastanawiać, czy aby pod tym względem też nie jestem czasem upośledzona (też, bo nie potrafię chodzić w butach na obcasach czy jeździć na łyżwach/rolkach, za to jestem świetna w potykaniu się na prostej drodze, co zdarza mi się bardzo często; na szczęście nie wybiłam sobie jeszcze zębów). Kłopot z chodzeniem z kijkami miałam taki, że nie potrafiłam zsynchronizować swoich ruchów – a to moje nogi szły szybciej, niż ręce, a to nie wiedziałam, w jakiej kolejności mam którą kończynę położyć na ziemi, a to zaplątywałam się we własne stopy. Wykonywania tych karkołomnych, prawdaż, czynności nie ułatwiał fakt, że przez niemal całą drogę musiałam intensywnie myśleć, bo wpadliśmy na genialny pomysł uczenia się głównej grani Tatr (człowiek jest niezwykle pilny, gdy robi coś na ostatnią chwilę). Kiedy dotarłam do schroniska umiałam już niemal bez zająknięcia wymienić wszystkie najważniejsze szczyty i przełęcze ciągnące się od Przełęczy Huciańskiej na zachodzie do Przełęczy pod Kopą na wschodzie i byłam z tego niezmiernie dumna. Bardzo możliwe, że dzisiaj już nic z tego nie pamiętam (boję się sprawdzać).
Zrzuciliśmy graty i udaliśmy się do kuchni spożyć kolację (gdyż moje życiowe motto brzmi: „Zawsze jest dobra pora, by coś zjeść”), a gdy dotarła reszta ekipy, zaczęliśmy się radośnie integrować, robiąc przy tym kupę hałasu. Gdzieś w tle na gitarze przygrywał uroczy, marokański chłopiec. Chciałam do niego podejść i poprosić, żeby powiedział „Przełęcz Strzystarska”, ale ostatecznie doszłam do wniosku, że to kiepski sposób na podryw i oddałam się namiętnemu graniu w Dobble („Bałwan!”, „Kostka lodu!”, „Pająk!”, „Rączka!”, „Kurwaaa!”), które pochłonęło nas na tyle, że o 1 w nocy do kuchni wpadł jakiś chłop i wydarł japę, że słychać nas w całym schronisku, czym popsuł nam zabawę, więc grzecznie poszliśmy spać.
Spanie w dużej grupie osób w jednym pomieszczeniu ma swój niewątpliwy urok. A to ktoś gada przez sen, a to ktoś chrapie, a to ktoś wstaje 1,5 h przed czasem, żeby iść skorzystać z prysznica, zanim obudzą się inni i szeleści przy tym reklamówką wykonaną z jakiejś strasznej folii. Kiedy zadzwonił budzik zwlekłam się z łóżka, przełączyłam w tryb „zombie”, wzięłam prysznic (no i po co wstawać 1,5 h wcześniej, jak przez ten czas można pospać?), zjadłam śniadanie i poszłam na pierwsze zajęcia o lawinach, po drodze stając pod nowym schroniskiem i szeroko rozdziawiając gębę, kiedy zobaczyłam zamarznięte Morskie Oko a za nim potężną ścianę Mięguszowieckich Szczytów. Dawno nie byłam w Tatrach (no dobra, w wakacje, ale wtedy padał deszcz), więc widok ten zrobił na mnie piorunujące wrażenie, zwłaszcza, że po raz pierwszy byłam w tym miejscu zimą i od monochromatycznej niezwykłości otoczenia chyba jeszcze bardziej uderzające było poczucie przestrzeni. Przestrzeni, którą czuje się każdą komórką ciała i którą można się zapowietrzyć. Kto choć raz był nad Mokiem latem, ten wie, że wtedy niemal na każdym kamieniu ktoś siedzi i cicha kontemplacja piękna przyrody jest zwyczajnie niemożliwa. Zastany widok idealnie dopełniały maleńkie, czarne kropki postaci na środku białej, ogromnej powierzchni jeziora (Morskie Oko to największe tatrzańskie jezioro). Doskonała metafora marności ludzkiego życia wobec potęgi Natury.
Na wykładzie, skądinąd bardzo ciekawym, usilnie próbowałam nie przysypiać, co nie do końca mi wychodziło. Obudziłam się dopiero wtedy, gdy wyszliśmy na polanę opodal schroniska, by po części teoretycznej przejść do części praktycznej. Najpierw uczyliśmy się, jak udzielać pierwszej pomocy człowiekowi, którego porwała lawina. Wykopaliśmy (chłopaki wykopały) wielką jamę w śniegu, do której następnie wlazł ochotnik, a my go zasypaliśmy śniegiem. Tym ochotnikiem nie byłam ja, bo na sam widok tej dziury, która wyglądała jak grób, robiło mi się słabo. Jeżeli kiedyś porwie mnie lawina, to prędzej umrę ze strachu, gdy uświadomię sobie, że nie mam stamtąd jak wyjść, niż się uduszę (co jest głównym i najpopularniejszym powodem śmierci w takich okolicznościach). Ta część kursu była w sumie powtórką z kursu pierwszej pomocy, na którym byłam dwa tygodnie temu i pozwoliła utrwalić sobie nabytą wcześniej wiedzę – i choć nadal nie wiem, czy potrafiłabym pomóc poszkodowanemu w sytuacji kryzysowej (i nie będę wiedziała, dopóki się taka nie przydarzy), czuję się nieco bardziej pewnie.
Potem nastąpiła część, która chyba najbardziej mi się podobała, mianowicie poszukiwanie „zaginionych”. Pod śniegiem zakopanych było kilka „bomb”, które emitowały impulsy elektromagnetyczne – „rozbrajało” się je za pomocą stuknięcia sondą w płytkę, którą wcześniej trzeba było namierzyć i znaleźć za pomocą detektora lawinowego i sondy. Super sprawa, czułam się jak jakiś poszukiwacz skarbów, z tym, że jeżeli kiedykolwiek przyjdzie mi wykonywać tę czynność naprawdę, gra będzie toczyła się o wyższą stawkę, bo o ludzkie życie. Po tym jak przetestowaliśmy sobie kilka rodzajów detektorów różnych firm podjęliśmy zbiorową próbę poszukiwania osoby, która takiego detektora nie ma, więc nie można jej namierzyć. Tą „osobą” był zakopany pod śniegiem worek, który mieliśmy znaleźć za pomocą samych sond (idzie się w rzędzie i dźga śnieg, aż nie trafi się na coś miękkiego, co może być ciałem) – i udało nam się, co było tym bardziej satysfakcjonujące, że nie udało się drugiej grupie. Przybiliśmy sobie piąteczki i udaliśmy się na obiad, a potem na spacer po Morskim Oku, podczas którego zachwycałam się, że naprawdę jestem teraz NAD NIM.
Na wieczornej integracji padłam dosyć wcześnie („Nie śpij!”, „Śpię z otwartymi oczami, jak koń”, „Konie śpią z otwartymi oczami?”,”A, sorry, pomyliło mi się – śpią na stojąco…”) i jak ostatni lamus udałam się do łóżka przed północą, wskutek czego ominęła mnie nocna wyprawa nad jezioro, z której fotki zobaczyłam następnego dnia – gdybym zrobiła sobie zdjęcie w ciemnym pokoju wyglądałoby tak samo. Ale i tak żałuję 🙂
W niedzielę od razu udaliśmy się w teren, nad Czarny Staw pod Rysami, by dowiedzieć się, jak bezpiecznie poruszać się po górach w zimowych warunkach i badać zagrożenie lawinowe. I choć RACZEJ nie będę łaziła po górach wysokich zasypanych śniegiem, to dowiedziałam się mnóstwa ciekawych rzeczy, na których normalnie nie zwróciłabym nawet uwagi – na przykład na miejsca w lesie, gdzie nie rosną drzewa, bo zwykły tamtędy zapieprzać lawiny. Teraz już żaden żleb nie wygląda dla mnie tak samo. Nad Czarnym Stawem robiliśmy profile śniegowe, wykonując kilka testów mających na celu odpowiedź na pytanie, jak duże zagrożenie sprawia taka, a nie inna pokrywa śnieżna. Jeden z testów polegał na wycięciu śnieżnej kolumny za pomocą łopaty i repsznura. Kiedy po wykonaniu zadania zaczęliśmy zagrzebywać dziurę, żeby nikt w nią nie wpadł i zadowoleni spoglądaliśmy na dobrze wykonaną robotę, Kuba przez chwilę zastanowił się i zapytał:
– Ej… Gdzie jest sznurek?
Spojrzeliśmy na śnieg, na siebie i znowu na śnieg i już wiedzieliśmy, że został gdzieś na spodzie. Ponieważ nie jestem feministką i uważam, że każda płeć ma swoje miejsce w świecie (tak, bardzo lubię przebywać w kuchni), stanęłam sobie i patrzyłam, jak Kuba ochoczo (hehe) rozkopuje to, co żeśmy przed chwilą zakopali. Ograniczając się jedynie do nadzorowania pracy, jak rasowy kierownik budowy, zakrzykiwałam:
– W lewo! W prawo! Nie, nie, to nie było tu! Tutaj kop! Nie, tu! No kop!
Po czym sznurek się znalazł. Jestem pewna, że tylko i wyłącznie dzięki mojej nieocenionej pomocy i zaangażowaniu :3
Ponieważ test śnieżnej kolumny nie był do końca miarodajny, zrobiliśmy jeszcze jeden, tym razem wycinając ze śniegu wielki graniastosłup, po którym następnie skakaliśmy, licząc na to, że się rozwarstwi, ale nie – co znaczyło tyle, że dałoby się po takiej pokrywie śnieżnej w miarę bezpiecznie iść. Machnęliśmy jeszcze jeden test kolumnowy po drugiej stronie jeziora i udaliśmy się w dół, do schroniska, by podsumować i zakończyć szkolenie. Gdy byliśmy już niemal przy Morskim Oku zostaliśmy zaskoczeni krzykiem jednego z instruktorów:
– Ludzie! Ludzie! Lawina zeszła! Zakopani… Jeden, dwóch… Nie wiem!
I stało się jasne (po początkowej konsternacji), że oto jesteśmy testowani z tego, czego się przez ostatnie dwa dni nauczyliśmy. Cóż, nie poszło nam najlepiej. Co prawda udało nam się znaleźć zakopany w śniegu detektor, ale cała akcja mogła pójść o wiele sprawniej i szybciej. Myślę jednak, że to dobrze, bo człowiek doskonale uczy się na błędach i oprócz tego, że dowiedzieliśmy się, co należy robić, przekonaliśmy się również, czego robić nie należy, co było dobrym uzupełnieniem szkolenia.
W ankiecie ewaluacyjnej, którą dostaliśmy do wypełnienia, było pytanie o to, czy mi się podobało i czy będę polecała to szkolenie innym. Z entuzjazmem napisałam, że tak, bardzo mi się podobało i że oczywiście, że będę polecała innym. Co niniejszym czynię.
Jeżeli jesteście laikami w temacie zimowego chodzenia po górach, jeżeli chcecie poszerzyć swoją wiedzę na temat bezpieczeństwa w nich (co przydaje się również w innych porach roku, bo nawet w lecie w Tatrach leży śnieg), jeżeli chcecie zwracać uwagę na to, co nigdy wcześniej nie przeszłoby Wam przez myśl, jeżeli chcecie przetestować sprzęt, który potem można bez problemu wypożyczyć, niekoniecznie wydając na niego kupę pieniędzy, jeżeli chcecie umieć pomóc komuś, kto będzie tego być może potrzebował, to Szkoła Górska Morskie Oko będzie bardzo dobrym wyborem.
A teraz najlepsze. Podczas drugiego dnia szkolenia nauczyłam się chodzić z dwoma kijkami. Jak? Zaczęłam sobie wyobrażać, że jestem wilkiem i mam cztery łapy i zapomniałam o tym, że jestem człowiekiem i mam dwie ręce, dwie nogi i dwa kijki. Przez całą drogę powrotną, przez ten sam las, myślałam sobie o tym, że jest on moim domem i przebieranie kijkami było dla mnie zupełnie naturalne. I już nie mogę się doczekać kolejnej wędrówki.