Budzik zadzwonił o strasznej porze. O tak strasznej, że miałam ochotę przewrócić się na drugi bok, naciągnąć kołdrę na głowę i odpłynąć ponownie w ciepłe ramiona Morfeusza. Tak po prawdzie to mam na to ochotę praktycznie zawsze. Gdy czasami się nad tym zastanawiam, mam nieodparte wrażenie, że gdybym mogła, to spałabym cały czas (z przerwą na jedzenie, rzecz jasna). Spać cały czas się jednak nie da, bo trzeba robić różne rzeczy, a poza tym, jak długo śpię, to bolą mnie plecy. Nie czytajcie książek leżąc na boku, bo Wam się zrobi skolioza i też Was będą bolały (profit: przez kliszę z prześwietlenia kręgosłupa świetnie ogląda się zaćmienie Słońca, polecam).
No ale wracając do autokarówki. Tak, autokarówki, albowiem tym razem zdradziliśmy góry i pojechaliśmy sobie na Pogórza, ćwiczyć wymądrzanie się do mikrofonu i mówienie panu kierowcy, dokąd też ma jechać. Pan kierowca na imię miał Tadek. Tak się bowiem składa, że kierowcy autokarów zazwyczaj mają na imię Tadek – nie wiem do końca, z czego to wynika.
Cieszyłam się na tę autokarówkę, bo pogoda była dość kiepska i fakt, że nie trzeba będzie spędzić całego dnia na polu był budujący. Cieszyłam się również z tego, że w udziale przypadł mi końcowy odcinek, bo w międzyczasie mogłam podczytać jeszcze trochę informacji o miastach, w których mieliśmy się zatrzymywać. Muszę to napisać: szczerze nienawidzę uczyć się o miastach. Przyswajanie wiedzy o tym kto, kiedy i z jakiego powodu był ich właścicielem, w którym roku co się działo i dlaczego oraz jakie ważne osoby są z tym miastem związane doprowadza mnie do mentalnego płaczu i zwątpienia w celowość mojego na kursie bycia. Zawsze, ale to zawsze mam wrażenie, że w życiu się tego nie nauczę i w rzeczywistości tak właśnie jest – a nawet jak jakimś cudem uda mi się przyswoić tę wiedzę, to po kilku dniach i tak o wszystkim zapominam.
Mój mózg musi mieć jakąś wybiórczą pamięć, bo z kolei ożywia się na wszystko, co związane z różnego rodzaju patologiami i tak np. zawsze niezmiernie pasjonują mnie dawne, finezyjne sposoby tortur. A tu ktoś kogoś wsadzi do beczki nabitej gwoździami i spuści z górki, a to ponacina innemu ciało i zaszyje w rulonie ze świeżej, bydlęcej skóry, żeby go zjadły robaki, a to znowuż zamknie jeszcze innego w spiżowym koniu z rozżarzonymi węglami w środku. Zważywszy na to wcale nie zdziwił mnie fakt, że kiedy miałam się uczyć o swoim odcinku (Gosprzydowa-Lipnica Murowana), najbardziej moją uwagę przykuła informacja o tym, że raki żyjące w Uszwicy (taka rzeka, wzdłuż której mieliśmy jechać) chorują na raczą dżumę. Racza dżuma przypłynęła tutaj z Hameryki na statku i szybko się rozprzestrzeniła, zabijając nasze rodzime gatunki – okazało się bowiem, że taki rak szlachetny ma cieńszy pancerzyk, niż np. taki rak pręgowany i pierwotniaki łatwiej mogą wniknąć w jego ciało. Raki, które na taką dżumę chorują, dostają paraliżu, odrzucają odnóża i wychodzą na brzeg, gdzie dokonują swojego żywota. Sami przyznacie, że przykra sprawa. W tematykę związaną z rakami wkręciłam się tak, że zaczęłam ją namiętnie zgłębiać, aż dotarłam do informacji o tym, jak jednego raka od drugiego można odróżnić oraz że smakoszami raków są wydry i że w ich kupach można znaleźć racze pancerzyki, na podstawie których można określić, jakie gatunki raków w okolicy żyją.
Po drodze przyszło mi jeszcze oprowadzać grupę po Dobczycach, w których o mało nie wdepnęłam w psie gówno, jak gdyby nigdy nic leżące na trawniku. Do jasnej cholery, sprzątajcie po swoich psach! „Czym się różni gówność gówna psiego od gówna ludzkiego? A jak ja bym tak zaczęła walić kupy po trawnikach, w piaskownicach i podcieniach, arkadach, sadzać stolce na betonach, chodnikach, srać na skwerach?” No właśnie. Moją wielką wesołość wzbudziła figurka św. Floriana stojąca na Rynku – jego radosna twarz, z niemal ekstatycznym, nawiedzonym uśmiechem, zdradzała, że pewnie sam nie raz podpalał miasto, tylko po to, żeby sobie mógł je potem zgasić. No cóż, każdy ma jakieś zboczenia.
Mimo tego, że byłam ostatnia i miałam okazję posłuchać wcześniej dwudziestu kilku innych osób, pilotowanie autokaru trochę mnie zestresowało, okazało się bowiem, że bardzo trudno dzielić swoją uwagę pomiędzy mówienie z sensem o tym, co właśnie mijamy, mówienie kierowcy, gdzie ma jechać i odpowiadanie na pytania przewodników, którzy siedząc zaraz za plecami zadawali tysiąc pytań na minutę. Przejęłam się tym wszystkim na tyle, że z emocji, po dojechaniu do Lipnicy Murowanej, zapomniałam oficjalnie panu Tadkowi podziękować za to, że nas bezpiecznie na miejsce dowiózł (a wtedy moglibyśmy bić brawo jak po szczęśliwym wylądowaniu Ryanaira). Mam wyrzuty sumienia do tej pory, ale to dobrze, bo dzięki temu może nie zapomnę o tym kolejnym razem. Tak czy inaczej, nie omieszkałam podzielić się przez mikrofon moją pasjonującą historią o raczej dżumie, która spotkała się z całkiem ciepłym przyjęciem i zainteresowaniem.
Przyjechaliśmy do Lipnicy Murowanej i mieliśmy spędzić w niej cały kolejny dzień nie bez powodu. W Niedzielę Palmową odbywa się tutaj od kilkudziesięciu już lat konkurs na najpiękniejszą wielkanocną palmę. I my w tym konkursie mieliśmy wziąć udział. Po kolacji ochoczo więc zabraliśmy się do produkcji naszej własnej, kursowej palmy, odkrywając przy tym swoje plastyczne talenty lub ich brak. I tak np. okazało się, że nie umiem robić kwiatków z bibuły, za to świetnie idzie mi przygotowywanie sznurków do wiązania habazi – przez chwilę rozważałam nawet, czy by nie zacząć robić tego zawodowo, ale Niedziela Palmowa jest tylko raz w roku, więc to żaden interes.
Palma wyszła nam piękna (3,7 m). Dumni ze swojego dzieła ponieśliśmy ją zatem rankiem na lipnicki rynek, by dokonać rejestracji w konkursie, po czym okazało się, że się nie nadaje, bo nie jest taka, jak trzeba, ale mimo wszystko stanęła z innymi przy figurze św. Szymona, który machał do nas z kolumny. Moje ogromne zainteresowanie wzbudziło stawianie przy drzewie najwyższej palmy, która w tym roku miała niemal 30 m. Staliśmy pod drzewem, o które miała być oparta palma, bo tutaj był jej początek, a koniec z kolei przy budce ze smalcem, niemal przy końcu Rynku – specjalnie poszłam sprawdzić, dokąd sięga i muszę przyznać, że ogrom pracy włożonej w jej zrobienie budził podziw. Do palmy przywiązano sznurki, dwóch chłopów wlazło po drabinie na specjalny podest zamontowany na drzewie (a myślałam, że to domek), chwycili sznurki i jęli stawiać palmę do pionu, a inne chłopy za pomocą specjalnych widełek popychali ją od spodu (palmę postawić należy siłą mięśni, a nie np. jakimś dźwigiem). Ostatni raz emocjonowałam się tak podczas finału „1 z 10”. Kiedy palmę w końcu udało się postawić, zaczęliśmy gromko bić brawo, po czym udaliśmy się na zwiedzanie Lipnicy, która jest małą, uroczą mieściną. Wszędzie kręciło się mnóstwo ludzi, wśród nich było sporo Francuzów a nawet jeden Murzyn. Nie żeby postać Murzyna w dzisiejszych czasach kogokolwiek dziwiła, piję raczej do tego, że jakby nie patrzeć taki konkurs palm w Lipnicy jest wydarzeniem na swój sposób egzotycznym i przyciąga ludzi z zagranicy, a sami często nie doceniamy tego, co mamy pod nosem szukając atrakcji gdzieś daleko poza naszym krajem.
I choć z kościelnym wymiarem Niedzieli Palmowej zupełnie mi nie po drodze, ten lokalny folklor, to zaangażowanie mieszkańców Lipnicy w promocję ich kultury i ta dumą, z jaką przynosili na rynek swoje palmy totalnie mnie urzekły. Tym bardziej, że całemu wydarzeniu towarzyszył też targ rzemiosła i (nie inaczej) wiejskiego jadła, na którym to spożyłam najlepszego kabanosa w życiu i jego smak śni mi się po nocach do dziś.
Reasumując: jeżeli w przyszłym roku nie będzie mieli planów na Niedzielę Palmową, koniecznie jedźcie do Lipnicy Murowanej. Bo wcale nie musicie być katolikami, żeby Wam się to święto spodobało.
PS. Zajęliśmy piąte miejsce w konkursie. Chyba nagrodzili nas w kategorii zdyskwalifikowanych palm, żeby nie było nam przykro 😉