Nie znoszę zimowo-wiosennego przełomu pór roku. Niby powinnam się cieszyć, że ciepłe dni za pasem, a tymczasem czuję się, jakbym biegła i im bliżej była mety, tym bardziej opadała z sił. Niecierpliwie odliczam dni do momentu, kiedy wszystko buchnie zielenią i zrodzi się we mnie ta euforia, która sprawia, że człowiek nie musi jeść, nie musi spać, a żyje. Ha. Tymczasem od kilku tygodni pławię się w niemocy i oczywiście, mogłabym zrzucić wszystko na swoje lenistwo, ale po stokroć bardziej wolę wersję, że to wiosenne przesilenie.
Intensywnie myślałam, czy jechać w ten Beskid. Po pierwsze nie miałam siły się uczyć, a moja ambicja nie pozwalała mi wybrać się tam, nie wiedząc kompletnie nic. Po drugie Beskid Średni (Makowski, Myślenicki; ludzie to sobie lubią życie utrudniać) wydał mi się kompletnie z dupy i podchodziłam do niego jak do jeża z przekonaniem, że „przecież nic ciekawego tam nie ma”. Po trzecie serdecznie dość miałam zimy i perspektywa kolejnego kontaktu ze śniegiem wzbudzała we mnie sprzeciw. Biłam się tak z myślami niemal przez cały poprzedni tydzień, aż w końcu odbyłam z sobą poważną rozmowę i tak sobie rzekłam:
– Ty! Głupia ty! Nic nie umiesz, nie nauczyłaś się, trudno. I właśnie dlatego powinnaś jechać, żeby się, kurde, dowiedzieć czegoś od ludzi mądrzejszych od ciebie, którzy byli w stanie przyswoić jakąkolwiek wiedzę. Beskid Średni może i jest z dupy, ale nie przekonasz się o tym, jak sama tego nie sprawdzisz. A z zimą się pożegnasz i powiesz jej, żeby szła w cholerę”.
To mnie przekonało. Prawda, była to jedna z ostatnich okazji, żeby porzucać się śnieżkami i zagrać jej na nosie: „Nenenenenene!”. Kiedy jesienią myślałam o zimie w górach byłam przerażona i ciężko było mi było sobie to wyobrazić. Na tyle, że pomyślałam sobie, że jak ją przetrwam, to przetrwam w życiu już chyba wszystko. Cóż, teraz chyba nie mam wyjścia 🙂
Wyjazd zaczęliśmy w Myślenicach, plątając się chwilę po mieście, po czym wsiedliśmy w busa i pojechaliśmy do Poręby, by tam zacząć swoją wędrówkę. Słońce grzało całkiem mocno, śnieg się topił a w lesie napotkaliśmy pierwsze kwiatki, lepiężniki, które dumnie przebijały się przez runo. Spojrzałam na nie i ciepło rozlało się po moim sercu, bo to naprawdę znaczyło, że lada moment przyjdzie wiosna, a jak przychodzi wiosna, to wszystko staje się lepsze. Pogoda była idealna – na tyle ciepło, żeby iść bez kurtki i nie marznąć, z drugiej strony na tyle zimo, żeby przyjemnie chłodzić rozgrzane marszem ciało.
Jednym z niewielu tematów, na które miałam cokolwiek do powiedzenia były buki, które podczas naszych wędrówek mijaliśmy już tysiące razy, a nie było jeszcze okazji bliżej się im przyjrzeć. Kiedy zaczęłam więc o nich czytać, totalnie przepadłam, bo okazały się bardzo ciekawymi drzewami, nie tylko z uwagi na fakt, iż ich orzeszki (podobno) mają właściwości halucynogenne. Postanowiłam zgłębić temat i tym oto sposobem dotarłam na forum, na którym jakiś młodzian postanowił podzielić się swoim doświadczeniem. A wyglądało ono mniej więcej tak:
– Byłem w lesie, nazbierałem bukowych orzeszków. Zjem 30 i zobaczę co się stanie. (…) Nic się nie stało, zjem 30 kolejnych. (…) Nadal nic się nie stało, następnym razem zjem 60 na raz. (…) Nadal nic się nie stało. Przygotowałem 380 orzeszków i zjem wszystkie na raz. (…) Czuję się lekko oszołomiony i chyba widziałem haluna. (…) Zwymiotowałem.
Bukiew, czyli bukowe orzeszki, poza tym, że mają (podobno) właściwości halucynogenne, spożyte w dużych ilościach są też toksyczne, co może tłumaczyć taki, a nie inny koniec eksperymentów naszego młodziana. Bukiew można jeść i jest (podobno) całkiem smaczna, ale przed spożyciem należy orzeszki uprażyć, dzięki temu toksyczna substancja ulega rozkładowi i nie powoduje smutnych rewolucji żołądkowych. Orzeszki takie mają dużo tłuszczu i białka, mogą się więc przydać w leśnym survivalu, tak samo jak młode, bukowe listki, które smakują jak kapusta – można je dodawać do różnego rodzaju sałatek; kiedy ludzie nie mieli co jeść, bo był nieurodzaj, żarli właśnie takie liście. Już niedługo będę miała okazję sprawdzić, czy rzeczywiście się nadają do spożycia. Buki mają jeszcze jedną właściwość, związaną z ludowymi wierzeniami – kiedy się człowiek do takiego buka poprzytula, to spływa na niego z drzewa energia, dzięki której lepiej dogaduje się z innymi ludźmi.
Chciałam poopowiadać innym o tych wszystkich rewelacjach, licząc po cichu, że nie trafi mi się prowadzenie grupy w jakimś rejonie związanym z historią (a partyzantka działała tutaj bardzo prężnie), i co? Przejęłam grupę akurat przed przecinką, z której roztaczał się widok na dolinę, gdzie w czasie II Wojny Światowej partyzanci tłukli się z Niemcami. W opowiadaniu o tym, jak do tego doszło wyręczył mnie Mateusz (jeden z naszych speców od historii) i choć bardzo starałam się zapamiętać to, o czym mówi, żeby móc potem powtórzyć, to momentalnie zaczęłam odpływać, bo jestem wzrokowcem i jak sobie o czymś sama nie poczytam, to za cholerę nie wiem, o co chodzi.
Spod Lubomira, na którym znajduje się obserwatorium astronomiczne (koniecznie muszę je w końcu odwiedzić!), udaliśmy się na Kudłacze. Zlokalizowane jest tam schronisko, które jest na tyle blisko od Krakowa, że spokojnie można sobie zrobić doń wypad w środku tygodnia i odpocząć trochę od miasta. Szczególnie polecam taki wypad w sierpniu, kiedy oglądać można perseidy, czyli największy widoczny w Polsce rój meteorów. Schodząc z Kudłaczy zahaczyliśmy po drodze o panoramkę i potem pognaliśmy do Pcimia (mała, urocza mieścina), gdzie miał czekać na nas bus, który zawieźć miał nas na nocleg do Bogdanówki. I wtedy, przecierając się przez błotnistą ścieżkę odkryłam jeden z niewielu pozytywnych aspektów zimy – fakt, buty po całodniowym łażeniu po śniegu przemakają, ale są przynajmniej czyste. Buty po łażeniu po błocie są upierdolone bardziej, niż stół u Durczoka i ważą 5 kg. Każdy.
Rano chłopcy z okazji Dnia Kobiet przygotowali nam śniadanie i obdarowali nas żelkami, które w gronie kursantów są towarem wielce lubianym i pożądanym, na tyle, że niektórzy prowadząc grupę motywują nas nimi do tego, by iść szybciej („Chodźcie szybciej, jak dojdziemy na górę, to OTWORZĘ ŻELKI!”) – i faktycznie wtedy idziemy szybciej. Koskowa Góra, na którą wleźliśmy z Bogdanówki, pozytywnie mnie zaskoczyła – rozciągały się z niej przepiękne widoki na każdą stronę świata, przy czym najlepiej prezentowała się strona zachodnia, z widokiem na Beskid Żywiecki i Babią Górę, królową Beskidów, dumnie wznoszącą swe ośnieżone szczyty nad innymi pasmami. Na północ był Kraków i gruba warstwa zalegającego nad nim smogu, na który nie chciałam patrzeć, bo jak to widziałam, to od razu miałam wrażenie, że bliżej mi do raka. Jak buka kocha, jak tylko skończę ten kurs, to stąd spadam, gdzieś, gdzie oddycha się faktycznie powietrzem, a nie kilogramami węgla i spalin. Meh.
Po drodze spotkaliśmy jeszcze jedną niesamowitą panoramę, mianowicie panoramę Tatr, przy której zatrzymaliśmy się na nieco dłużej, a potem gnaliśmy jak dzicy, by zdążyć na busa do Łętowni.
Kiedy wracałam do Krakowa, myślałam sobie (znowu) o tym, że czasem warto się do czegoś zmusić i wyleźć z własnej strefy komfortu, bo poza nią można spotkać rzeczy zupełnie zaskakujące – jak np. te piękne panoramy, o które w życiu bym Beskidu Średniego nie podejrzewała. Teraz jawi mi się jako miejsce niedocenione i nieodkryte, które (kto wie) być może jeszcze kiedyś będzie miało szansę mnie uwieść – tym bardziej, że jest do niego rzut berettą.
Kalendarzową wiosnę witała będę w Tatrach. Nie mogę się już doczekać <3