Kiedy wracałam w czwartek do Krakowa (tak, tym razem nie była to niedziela i nawet nie wieczór) cieszyłam się jak głupia i myślałam sobie o tym, że to był najfajniejszy z dotychczasowych wyjazdów, a zarazem najtrudniejszy (co ma ze sobą związek). Dzisiaj czuję się psychicznie silniejsza, jak po obrzędzie przejścia, którego zadaniem jest zaznaczenie przełomowych okresów w życiu.
Gdy wracałam w niedzielę wieczorem do Krakowa (postanowiłam rozpoczynać tak każdy wpis wyjazdowy – od dupy strony) byłam tak zmęczona, że odpłynęłam w trzy minuty. W busie było ciepło, silnik mruczał usypiająco a Cliff Richard śpiewał z głośników o Dzieciątku, wskutek czego mój mózg szybko wygenerował sobie obraz w postaci jego rumianej, uśmiechniętej twarzy (Dzieciątka, nie Richarda).
Kurs Przewodników Beskidzkich, na który udałam się początkiem listopada, oficjalnie można uznać za rozpoczęty – pierwszy wyjazd za mną. Gdy wracałam w niedzielę wieczorem do Krakowa, kłębiło się we mnie tyle emocji, myśli i wspomnień, że postanowiłam wszystko na bieżąco spisywać.
„Życie dzieli się na życie przed kursem, życie na kursie i życie po kursie. A życie po kursie już nigdy nie będzie takie samo” – padło dzisiaj na spotkaniu organizacyjnym Kursu Przewodników Beskidzkich, a ja mam wewnętrzne przekonanie, że to prawda.