Nie potrafię udźwignąć ciężaru Wszechświata.
Czasami boję się, że zwali mi się na głowę — jak dach z zetlałych desek, który za długo znosił kaprysy Natury. Myślę sobie wtedy, że to niebezpieczne mieć nad sobą tę czarną, bezdenną otchłań. Że pewnego dnia złapie mnie za gardło i zacznie dusić, zacznie dusić każdego i właśnie tak skończy się świat. W ciszy.
Leżeliśmy na środku łąki a gwiazdy znikały, jedna po drugiej, jak gaszone z cichym syknięciem świeczki. Być może spadły już wszystkie? Mgły podnosiły się coraz wyżej i zjadały po kawałku niebo, odbierając kształty światu. W zasadzie mogły kryć cokolwiek. Setki dawnych istnień, dzikie zwierzęta i strach, który czaił się z tyłu głowy, w gadzim mózgu, u podstawy czaszki. Uciekaj, albo giń. Słyszałam gdzieś opodal dźwięk dzwonka, który owce noszą na szyi, choć o 3 nad ranem wcale nie powinno ich tam być. Ani owiec, ani dźwięków.
Lubię ten oddech Ziemi — bezgłośny i spokojny, kiedy rytm serca zgrywa się z odwiecznym rytmem natury, kiedy klatka piersiowa faluje w prastarym takcie, góra-dół, góra-dół, kiedy oczy powoli zamykają się i w zasadzie można by tak spać, pod gołym niebem, gdyby nie chłód wciskający się w rękawy, który uświadamia za każdym razem, że nie należymy już do tego zwierzęcego świata, bo nie mamy futra.
I kiedy tak leżę i przytłacza mnie ciężar Wszechświata, którego nie potrafię udźwignąć, kiedy oddycham w rytmie Ziemi, bezgłośnie i spokojnie, kiedy chłód nocy wciska mi się w rękawy, czuję podskórnie, że rośnie mi ogon, że zęby stają się ostrzejsze, że na grzbiecie wyrasta mi sierść i że gdybym robiła to częściej, dłużej i bardziej, to którejś nocy zerwałabym się z łąki, tej czy tamtej, i pobiegła przed siebie — bo nie umiem inaczej wytłumaczyć sobie faktu, że to właśnie wtedy, na tych łąkach, pod czarną, bezdenną otchłanią, najbardziej mnie ciągnie do lasu.
Radocyna, sierpień 2016