Kurs Przewodników Beskidzkich, na który udałam się początkiem listopada, oficjalnie można uznać za rozpoczęty – pierwszy wyjazd za mną. Gdy wracałam w niedzielę wieczorem do Krakowa, kłębiło się we mnie tyle emocji, myśli i wspomnień, że postanowiłam wszystko na bieżąco spisywać. Nie tylko po to, żeby za jakiś czas móc do tego z sentymentem wrócić, ale także dla wszystkich tych, którzy by w kursie chcieli wziąć udział, a nie wiedzą, co ich czeka. Sama, zanim się zdecydowałam, szukałam jakichś informacji na ten temat i nie znalazłam kompletnie nic, w związku z tym nie pozostało mi nic innego, jak osobiście dręczyć szczęśliwców, którzy blachę przewodnicką już otrzymali i zadawać im milion pytań. „Odpowiedzi odpowiedziami, a życie życiem” – jak rzekłby z pewnością Paulo Coelho, gdyby tylko chadzał po Beskidach, ale że nie chadza, a przynajmniej nic nikomu o tym nie wiadomo, wezmę więc tę złotą myśl na siebie.

Z racji tego, że póki co (wiecie, że „póki co” to rusycyzm?) jest nas całkiem sporo, zostaliśmy podzieleni na trzy grupy, które na Turbacz, gdzie mieliśmy spać, zmierzały z trzech różnych kierunków. Wybrałam sobie trasę z Łopusznej, bo zobaczyłam, że po drodze jest Pucułowski Stawek (jezioro osuwiskowe, związane z występowaniem w tym rejonie fliszu karpackiego – teraz już wiem, więc mogę się wymądrzać), a że bardzo lubię wszelakie połączenia gór i wody, zapragnęłam koło niego przejść. Wiedzieć Wam trzeba, że przed tym wyjazdem znowu poczułam się jak student, którego zastał egzamin, a który nie zdążył nauczyć się wszystkiego jak trzeba, bo mimo szczerych chęci doba ma tylko 24 h, a kiedyś trzeba przecież też pracować i spać. Na szczęście, z uwagi na to, że był to nasz pierwszy wyjazd, zostaliśmy potraktowani ulgowo i przy atrakcjach, które napotykaliśmy po drodze, można było się zgłaszać do opowiadania, jeżeli tylko ktoś czuł się pewniej w danym temacie – z czego zresztą ochoczo korzystaliśmy.

W Łopusznej zatrzymaliśmy się pod dworkiem Tetmajerów, chałupą Klamerusów, kościołem pod wezwaniem św. Trójcy i św. Antoniego Opata oraz przy grobie i izbie pamięci ks. Józefa Tischnera. Ponieważ wiedziałam co nieco nt. drugiego z wymienionych miejsc, postanowiłam zmierzyć się z tematem a jednocześnie mieć z głowy traumę w postaci mówienia do grupy ludzi, które to mówienie od zawsze bardzo mnie stresuje – jestem pewna, że jest to umiejętność, którą można sobie wyćwiczyć, okazji będzie wiele, więc mam nadzieję, że pewnego pięknego dnia uznam, że to nic strasznego. Pierwsze koty za płoty.

– Charakterystycznym elementem chałup, jakich przykład widzicie za moimi plecami, jest sośnierz, poprzeczna belka… – zaczęłam.
– Sosręb – poprawił mnie jeden z przewodników.
– Sosręb. Dlaczego powiedziałam „sośnierz”? – zapytałam samą siebie. – Na sośnierzu znaleźć można informacje o tym…
– Sosrębie – znowu poprawił mnie przewodnik.
– Na sosrębie znaleźć można informacje o tym… – dalej już jakoś poszło.

Cholera, skąd ten sośnierz? Nie wiedziałam nawet, czy takie coś istnieje, postanowiłam zatem sprawdzić to czym prędzej po powrocie do domu i okazało się, że „sośnierz” to nazwisko jakiegoś kolesia. Polityka. Z PIS-u. WTF?!

Po obejrzeniu wszystkich atrakcji Łopusznej udaliśmy się w dalszą drogą i weszliśmy w góry, w których zastało nas straszne błoto, padający od czasu do czasu śnieg oraz czarny pies – towarzyszył nam aż do samego schroniska na Turbaczu. Nie wiem, co się z nim stało potem. Tradycyjnie, na pierwszy wyjazd rozpoczynający kurs, jedzie większe grono przewodników z krakowskiego koła – tym samym każdy z nas niemal przez całą drogę z jakimś szedł, będąc odpytywanym z tematów, które mieliśmy przyswoić. Świetna sprawa, bo można było utrwalić sobie nabytą już wiedzę a przy okazji dowiedzieć się czegoś nowego. Sami też mieliśmy wczuwać się już od samego początku w tę rolę i na zmianę prowadziliśmy grupę.

Po przystanku na jednej z polan, gdzie miałam przyjemność poopowiadać o Wołochach, karczowaniu lasów i wypasie owiec (hehe), przejęłam pałeczkę i ruszyliśmy dalej, ścieżką, która miała być skrótem a zaprowadziła nas w leśną knieję, co oczywiście nigdy nie powinno się wydarzyć, bo znajdowaliśmy się już na terenie parku narodowego, a w parku narodowym należy poruszać się tylko po oznakowanych szlakach i absolutnie nie można z nich zbaczać – gdybyśmy wtedy spotkali jakichś strażników, niechybnie wlepili by nam mandat. Na początku się przejęłam, że dałam się wkręcić, ale potem stwierdziłam, że doskonale, że się to wydarzyło, bo jest to sytuacja, która przecież kiedyś może mieć miejsce i warto wiedzieć, jak się wtedy zachować. Oczywiście zachować należy się tak, żeby nie dać po sobie poznać, że coś poszło nie tak, zajęliśmy się więc oglądaniem drzew i obczajaniem, czym różni się świerk od jodły (igły na jodle rosną płasko, na świerku dookoła gałązki i są kłujące – to podstawowa różnica), po czym wróciliśmy na szlak. Rolą przewodników, którzy z nami pojechali, było nie tylko odpytywanie nas z posiadanej wiedzy, ale też robienie nieustannych psikusów mających na celu wyrobienie w nas nawyku posiadania oczu dookoła głowy – a to ktoś się specjalnie zgubił, a to odłączył od grupy, a to poszedł sobie lasem, bo „wiedział gdzie”.

Droga do schroniska dłużyła się w nieskończoność – więcej czasu zajęło nam stanie i opowiadanie o napotkanych atrakcjach, niż sam marsz. Gdy się idzie, spoko, ale podczas postojów organizm momentalnie oddaje ciepło i nagle zaczyna strasznie pizgać, na tyle, że mózg zamienia się w bryłkę lodu i wtedy przypomnienie sobie wzdłuż jakich rzek biegnie granica Gorców staje się nie lada wyzwaniem. Jeżeli przetrwam zimę na tym kursie, to przetrwam już chyba wszystko. Nie dość, że było zimno, to zrobiło się dodatkowo strasznie ślisko. Bredgens (taniec na głowie, jak ktoś nie wie) na lodzie to już wyższy level zabaw w górach, wyczekiwałam zatem momentu, kiedy będę miała okazję przetestować jakaś nową poza, ale o dziwo, ku mojemu własnemu zaskoczeniu, nie miało to miejsca. Nic straconego.

Do schroniska dotarliśmy, gdy zrobiło się już całkiem ciemno. Moje wrażenie, że zaraz zamarznę, pogłębiało się tym bardziej, im więcej minut rozmawialiśmy o Józefie Kurasiu aka „Ogień”, który za czasów II Wojny Światowej był przywódcą partyzantów działających na terenie Gorców. Szalenie ciekawa postać. Zaprawdę, zaprawdę powiadam Wam: kaloryfer i gorąca herbata po całym dniu łażenia i stania na mrozie są synonimem szczęśliwości i nic innego nie ma już znaczenia. Nasza grupa na Turbaczu zameldowała się jako pierwsza (hurray!), mieliśmy więc okazję rozłożyć się gdzie chcieliśmy w sali kominkowej, która pół godziny później była już zapchana do granic możliwości. Po zjedzeniu kolacji w postaci całej sterty kanapek, które zostały zrobione z tego wszystkiego, co przynieśliśmy ze sobą (tradycją jest, że zaczyna się żreć dopiero wtedy, gdy przewodnik o najdłuższym stażu, a co za tym idzie najniższym numerze blachy rzeknie Smacznego!), usiedliśmy z Kubą i Aśką (wciągnęłam w kurs Kubę, a Kuba wciągnął w niego Aśkę – mianowaliśmy się zatem Trojaczkami), by powymieniać się wrażeniami z pierwszego dnia (szli w innej grupie, bo są dziady i nie zdążyli zapisać się do tej co ja) i wspólnie pouczyć, co nam zupełnie nie wyszło, bo nasze mózgi spektakularnie odmówiły współpracy i wchłaniania dodatkowej wiedzy. Zajęliśmy się zatem głupim gadaniem i robieniem jeszcze głupszych zdjęć, co było wzruszające na tyle, że w pewnym momencie dosłownie popłakałam się ze śmiechu. Jedno jest pewne. Nawet jeżeli ten kurs nie skończy się nabyciem uprawnień przewodnickich, skończy się czymś innym – ciężką patologią 😀

Zmęczeni głupawką udaliśmy się w końcu spać. Po przejściu przez salę (ze wzmożoną uwagą – aby komuś nie nadepnąć na głowę) dotarłam w końcu do swojej karimaty (rozłożonej w przypływie geniuszu pod kaloryferem) i odkryłam, że na parapecie nade mną śpi jeden z kursantów. Na parapecie. Szerokości 30 cm. Położyłam się i zaczęłam się zastanawiać, czy spadnie stamtąd, czy nie (Spadnie. Nie spadnie, leży tam już godzinę i nie spadł. A co, jak spadnie? Może nie spadnie. A JAK SPADNIE?). Kiedy dotarłam do wizji, w której całym ciężarem ciała ląduje na moich żebrach, a te połamane wbijają mi się w serce i płuca, odwróciłam się o 180 stopni, dochodząc do wniosku, że już lepiej, jak połamie mi nogi. Zasypiałam wsłuchując się w gitarowe dźwięki piosenki z „Pocahontas” (równie dobrze mogły to być omamy słuchowe), które dobiegały zza drzwi. Czy mówiłam już, że kocham klimat schronisk? Rano okazało się, że nie spadł. Do teraz nie wiem, jak to zrobił.

Wyjrzałam przez okno i okazało się, że zamiast widoku na Tatry, na który bardzo liczyłam, zastałam zimę i świat zasypany śniegiem. Po zjedzeniu śniadania (znowu sterta kanapek) udaliśmy się na Turbacz, mijając po drodze tablicę upamiętniającą postać Edwarda Moskały (górski człowiek-orkiestra) i wracając jeszcze na chwilę do schroniska, by obejrzeć ekspozycję w ramach Ośrodka Kultury Turystyki Górskiej. To nie był mój dzień. Było zimno i ślisko. Bolała mnie kostka (uroki posiadania upośledzonych stóp, którym niemal ZAWSZE coś się musi stać). Chciało mi się spać, bo przez pół nocy myślałam, czy spadnie. Nie byłam przygotowana z trasy, którą mieliśmy iść. Podczas prowadzenia grupy na moim odcinku zagadałam się i nie zauważyłam, że tym razem w ramach psikusa jeden z przewodników, dla odmiany, nie zgubił się, lecz poszedł szybciej i nas wyprzedził. Powinnam go upomnieć. Przy opisie panoramy Pienin strasznie zmarzłam. Zamknęłam się w sobie i nie chciało mi się już z nikim gadać. Zrobiłam wyjątek na powtórkę z wypasu owiec. Górskie wędrówki są idealne do hartowania charakteru i radzenia sobie z takimi emocjonalnymi zjazdami – bo nie masz wyjścia i MUSISZ iść dalej. I ZAWSZE okazuje się, że choćby nie wiadomo jak źle było, w końcu przychodzi ten moment, w którym jest lepiej. Moje „lepiej” w tamtym momencie znajdowało się w wannie wypełnionej gorącą wodą. Nienawidziłam gór, miejsca, w którym byłam i zimy – jeszcze bardziej, niż zwykle i przerażała mnie wizja kolejnych wyjazdów. Jednocześnie doskonale wiedziałam, że im trudniej, tym większą potem ma się satysfakcję. I że to wszystko docenię. Ale dopiero w kolejnych dniach. Ale nie, kurwa, TERAZ. Po zejściu z gór poszliśmy jeszcze pozwiedzać Nowy Targ. Na szczęście, ze względu na późną godzinę, udaliśmy się tylko do jednego kościoła (św. Anny). Całościowo będziemy zapoznawać się z miastem na którejś z autokarówek. Zmęczona wsiadłam do autobusu (uprzednio konsumując hot doga, bo uświadomiłam sobie, że w sumie od śniadania nic nie jadłam) – stopy rozmroziły mi się dopiero w Krakowie i właśnie wtedy stwierdziłam, że to był bardzo udany początek kursowej przygody.

Za tydzień jedziemy w Beskid Mały. I wiecie, co?

Kurs Przewodników Beskidzkich SKPG Kraków 2014/2016

Nie mogę się już doczekać! 🙂