Kończąc Kurs Przewodników Beskidzkich myślałam o jednym: że to szkolenie fantastycznie przygotowuje do zdania egzaminów końcowych, ale bardzo słabo do faktycznej pracy przewodnika, którym za chwilę miałam zostać. Myślałam o tym wszystkim bardzo długo i ostatecznie postanowiłam podzielić się kilkoma refleksjami w temacie. Jednocześnie na wstępie chcę również podkreślić, że jest to moje bardzo subiektywne zdanie i bardzo możliwe, że znacząco różni się od zdania innych przewodników z naszego Koła.
Po co idzie się na Kurs Przewodników Beskidzkich?
W środowisku przewodnickim mówi się – trochę się przy tym złośliwie podśmiechując – że Warszawa siedzi w krzakach, a Kraków w książkach. To poniekąd prawda. O ile kurs warszawski stawia mocno na “bycie w terenie” (aprowizacja, przejścia kondycyjne, elementy survivalu), o tyle kurs krakowski kładzie nacisk na wiedzę i umiejętności związane z prowadzeniem wycieczek (bardzo szeroka wiedza teoretyczna i metodologia pracy z grupą). Celem jest uzyskanie uprawnień wydawanych przez Urząd Marszałkowski, które ułatwiają pracę jako przewodnik (który to zawód jakiś czas temu został zderegulowany, ale to już zupełnie inna historia). Zazwyczaj 100% Kursantów kończących Kurs SKPG Kraków do egzaminu państwowego podchodzi i w 99% go zdaje. Większość osób jednak… Wcale potem aktywnie z tych uprawnień nie korzysta i z grupami w góry nie chodzi. Dlaczego?
Sama, zapisując się na Kurs, nie traktowałam go w kategoriach zawodowych. Chciałam rozwijać swoją górską pasję, poznać miejsca, o których nie miałam zielonego pojęcia, dowiedzieć się więcej o terenach, w których bywam. Marzyło mi się również mieć “ekipę w góry”, znajomych zapaleńców, z którymi można dzielić beskidzkie fascynacje oraz przyjaciół, z którymi na starość równie radośnie (choć trochę wolniej) będzie można zmierzać w stronę schroniska.
Dostałam wszystko, czego chciałam. A nawet więcej. Będę to powtarzać: Kurs Przewodników Beskidzkich był dla mnie jedną z najlepszych przygód i najważniejszych wydarzeń w życiu. Skrzywił moje spojrzenie na świat tak, że nie wyobrażam już sobie swojej codzienności bez Beskidów. Ba, ja nawet nie pamiętam, jak ona wyglądała przed Kursem. Wydaje mi się, że tak było zawsze.
Nie zamierzam również (przynajmniej na ten moment) pracować jako klasyczny przewodnik i chodzić z grupami po górach. To nie dla mnie i pogodziłam się już z tym faktem. Chciałabym jednak wycieczki organizować, chciałabym o Beskidach dalej pisać (również na papierze), chciałabym oddolnie edukować na temat górskiego bezpieczeństwa i promować ten region, angażując się w ciekawe akcje. I wiele, wiele więcej. Pomysłów mam mnóstwo. Pewnie, gdyby nie Kurs, nigdy nie wpadłyby mi do głowy.
Kurs Przewodników Beskidzkich jest trochę jak studia. Sam decydujesz, w jaki sposób wykorzystasz tę wiedzę i doświadczenie. Możesz nie zrobić z tym nic – i to też w porządku. A możesz zrobić wszystko – a przynajmniej bardzo wiele.
Czego nie nauczysz się na Kursie Przewodników Beskidzkich?
Mnie, jako zdeklarowanemu pragmatykowi, brakowało na Kursie… Wiedzy praktycznej. Często miałam wrażenie, że wiedza teoretyczna, którą przyswajam – jakkolwiek ciekawa – nigdy w życiu mi się nie przyda (wododział – WTF?!). Przez trzy lata licencjatu nie uczyłam się tyle, ile na Kursie. Mój mózg został przeciążony ilością zdobytych informacji na tyle, że przestałam… Zapamiętywać swoje sny, których zawsze miałam dużo i które bardzo często przybierały formę rozbudowanych scenariuszy. Przeżywanie ich było jak drugie życie 😉 Powoli mi to wraca, więc jest nadzieja!
W czasie Kursu bardzo brakowało mi wielu aspektów związanych z pracą przewodnika, które powinny zostać poruszone, ale na które po prostu nie było czasu ze względu na napięty harmonogram szkolenia. Półtora roku to tak naprawdę bardzo niewiele na poznanie tak rozległego obszaru, jakim są Beskidy, ciągnące się od Ustronia w Beskidzie Śląskim, aż po Kremenaros na drugim końcu Polski, w Bieszczadach. Nie ma fizycznej możliwości poruszyć wszystkich tematów, bo czas nie jest z gumy. Dlatego tak ważna jest po prostu praca własna, od której ciężko uciec, jeżeli chce się skończyć Kurs z czymś więcej, niż legitymacją przewodnicką i Czerwoną Peleryną Superbohatera.
Prezentacja i wystąpienia publiczne
Wspominałam już o tym, ale napiszę jeszcze raz: szłam na Kurs z panicznym strachem przed mówieniem do ludzi i okropnym stresem, który wiązał się z wystąpieniami publicznymi. Poszłam na Kurs m.in po to, żeby to oswoić. I udało się, ale tylko (albo aż) dlatego, że przez 1,5 roku wchodziłam w tę rolę non stop i nieustannie musiałam wychodzić poza mityczną strefę komfortu. Potwierdzam: za jej granicami faktycznie dzieje się magia!
Dzisiaj już wiem, że to umiejętność jak każda inna i można ją po prostu wyćwiczyć. Zaczęłam więc zgłębiać temat na własną rękę – podglądając prelegentów na konferencjach i szkoleniach marketingowych, mówców na wystąpieniach TED czy charyzmatycznych YouTuberów. Analizuję ich warsztat, wyłapuję rzeczy, które robią na mnie wrażenie, zastanawiam się nad błędami, które mnie rażą.
Jak jednak wiadomo, to praktyka czyni mistrza, więc jeżeli chce się zostać mistrzem, nie pozostaje nic innego, jak praktykować. Z grupami chodzić po górach nie zamierzam, ale pogadać sobie lubię, dlatego od jakiegoś czasu uskuteczniam transmisje live w założonej niedawno grupie – Klub Miłośników Beskidów – w czasie których dzielę się swoją wiedzą i beskidzkimi zajawkami. I to był strzał w dziesiątkę! Nagrania pozwalają spojrzeć na siebie z boku i na spokojnie zastanowić się, co można poprawić, by mówić płynniej, składniej i bardziej na temat. To nie jest takie proste! Ale z przyjemnością porównam sobie pierwsze nagranie z tym, które wrzucę pod koniec roku 🙂
Storytelling, czyli opowiadanie historii
Opowieści to główne narzędzie pracy przewodnika. Przez cały swój Kurs oraz ten, który aktualnie współprowadzę, cierpiałam, że o wiele większy nacisk kładzie się na to, CO się mówi, niż na to, JAK się o tym mówi. Oczywiście, można przemycać tę wiedzę pomiędzy topografią Beskidów a umiejętnością pilotażu autokaru, ale na egzaminach zawsze ważniejsze będzie to, jak “suchą stopą” (wododział – WTF?!) przejść z Pasma Jaworzyny Krynickiej w Pasmo Radziejowej, niż to jak szeleściły suknie eleganckich panien, przechadzających się po pięknym ogrodzie zamku w Suchej Beskidzkiej.
Może ja jestem skrzywiona, bo od lat zawodowo i hobbystycznie pracuję ze słowem i zawsze to, co między wierszami, wywołuje u mnie dreszcz na plecach, a prawidłowo postawione przecinki przyprawiają o radosne podniecenie. I szanuję, jeżeli ktoś inny nie jest na to czuły, albo nawet ma to gdzieś (chociaż nie rozumiem). Osobiście jednak po stokroć bardziej wolę krótkie, treściwe i ciekawe wystąpienie z małą ilością kluczowych faktów, niż streszczanie 15 stron wiedzy przewodnikowej, która jest swoją drogą strasznie nudna. Język pisany to nie to samo, co język mówiony i każdorazowo tego typu informacje trzeba by przekonwertować na język opowieści. Nie myśli się o tym, kiedy trzeba się nauczyć na wyjazd pieszy, nie mówiąc o autokarówkach. Wiedza, wiedza, wiedza.
Pamiętam, jak przed egzaminem połówkowym Mateusz, zwany Szantą – aktualnie mój kołowy kolega po fachu – powiedział nam coś bardzo ważnego na podsumowanie ostatniego w pierwszej części szkolenia wyjazdu. Że z Kursem Przewodników Beskidzkich jest trochę tak, jak z uczeniem się rysunku czy malarstwa. Najpierw trzeba bardzo dużo technik przyswoić, tylko po to, żeby potem część tej wiedzy świadomie odrzucić i samodzielnie kształtować swój warsztat, w oparciu o to co NAM sprawia największą przyjemność. Ta myśl towarzyszy mi do dzisiaj.
Praca z grupą
Od pierwszego wyjazdu Kursanci zaczynają wcielać się w rolę przewodnika, traktując resztę swoich kolegów i koleżanek jak grupę komercyjną. No i okej, ma to jakiś sens, bo jak inaczej to przećwiczyć, ale są to warunki dość… Laboratoryjne. Podczas mojego pierwszego kontaktu z grupą w terenie okazało się, że to wszystko działa nieco inaczej – grupa się rozłazi, jedni idą szybciej a drudzy wolniej i nie można ich poganiać (bo zapłacili), zdarzają się konflikty, ciągle ktoś ma z czymś problem i oczekuje jego rozwiązania NATYCHMIAST (bo zapłacił) i w ogóle najlepiej to jakby zorganizować każdemu czas co do minuty i zabawiać na każdym kroku (bo zapłacił). Temat rzeka.
Krótko mówiąc, po skończeniu Kursu okazało się, że fakt, jestem w stanie zainteresować grupę opowieściami, sprawić, żeby dobrze się bawiła, zorganizować jej świetnie czas, ale kompletnie nie jestem przygotowana na sytuacje kryzysowe, które mogą się przydarzyć. A one zdarzają się zawsze. A nawet jeżeli nie zawsze, to prędzej, czy później. Na początku strasznie się tym przejmowałam, ale potem okazało się, że to NORMALNE. I że po prostu trzeba sobie umieć z tym radzić. No właśnie. UMIEĆ sobie z tym radzić. Oczywiście w trakcie Kursu jesteśmy uczulani na fakt, że turyści bywają roszczeniowi. Ale bardzo rzadko jest czas na to, by posłuchać więcej o historiach tego typu i dowiedzieć się nieco więcej o realnych doświadczeniach.
W czasie Kursu jest całkiem sporo okazji do tego, żeby w bezpiecznych, kołowych warunkach przećwiczyć umiejętności, które zdobywa się na Kursie. Są wycieczki, podczas których można wcielić się w rolę prawdziwego przewodnika, jest również przestrzeń na to, by samemu – ze wsparciem przewodników z większym doświadczeniem – takie organizować. Można wchodzić w tę rolę również na prywatnych wyjazdach. Znajomi na pewno się ucieszą! I wreszcie: śmiało można wypytywać zawodowych przewodników o ich przygody. Na pewno z chęcią się nimi podzielą.
Fot. Kurs Przewodników Beskidzkich SKPG Kraków 2014/2016