Bieszczady

Bieszczady: Trzeci Paragonowy Spęd Wiosenny

By 26 czerwca 2014 8 komentarzy

Im dłużej mieszkam w Krakowie, tym częściej moje serce wieśniaczki wyrywa się do dziczy. Kiedy więc Facebook wypluł mi na tablicę informację o tym, że chłopaki z Paragonu z podróży organizują spęd czytelników bloga, przyjaciół czytelników oraz przyjaciół przyjaciół w Bieszczadach, pomyślałam sobie, że kurde, pojadę.

Tym bardziej, że ostatni raz na rajdzie tego typu byłam w gimnazjum – szliśmy na Przehybę i o 23:00 panie nauczycielki porozganiały wszystkich do osobnych pokoi, żeby nie było z tego żadnych dzieci. Wieść gminna niesie, że w takiej sytuacji musiałyby płacić alimenty, a wiadomo, że hajs się musi zgadzać.

Chwilę później miałam już zaklepane miejsce w samochodzie, który miał mnie zawieźć tam i z powrotem oraz towarzystwo w postaci Aśki, która stwierdziła, że to, że jadę w Bieszczady jest kolejnym znakiem od losu, że od dawna miała ochotę jechać w góry i że jeszcze nigdy tam nie była, a ma ochotę na pierwszy raz na leśnej ścieżce. Zamarłam. Wszak ijście (wnoszę o wprowadzenie do słownika języka polskiego tego słowa) w góry z osobą, która jeszcze NIGDY tam nie była jest jak seks z dziewicą (zapytajcie kolegów) i nigdy nie wiadomo, czego się po niej spodziewać, tym bardziej, jeżeli jest blogerką modową. A jak ubierze buty na obcasie? Przyjedzie z walizką na kółkach? Usiądzie w połowie drogi na szlaku i nie zechce pójść dalej? – pytałam sama siebie, doszedłszy ostatecznie do wniosku, że jakby co, zostawię ją na pożarcie niedźwiedziom w ramach uskuteczniania praw doboru naturalnego*.

Co tu dużo mówić, w środową noc zabalowałyśmy i kiedy żądne zakupów żywieniowych stanęłyśmy przed wrotami TESCO, okazało się, że jest już zamknięte, ponieważ wszyscy pracownicy poszli spać, by następnego dnia godnie dzień święty święcić. Nic to. Wróciłyśmy do domu, spakowałam plecak i z wrażenia, że jest już dobrze po 3, a za oknem zaczynają budzić się ptaki (czyli zaraz trzeba wstać), nie mogłam zasnąć, a gdy już zasnęłam – się dobudzić. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że przez kilka następnych dni będzie to normą.

W trybie zombi powlekłyśmy się do pobliskiej Żabki, która okazała się zamknięta, a miała być otwarta (pro tip: od 9:00), pocałowałyśmy klamkę i pojechałyśmy na Dworzec Główny, by wyciągnąć ze skrytki plecak Aśki, który okazał się niemal tak duży, jak ona sama i spotkać się z Anidą vel To Twoje Prawdziwe Imię?. We trzy, rozprawiając o tym, kto czego zabrał za dużo oraz filozofując na temat zbiegów okoliczności i spontanicznie podejmowanych decyzji, doturlałyśmy się w końcu na Czerwone Maki (koniec Krakowa, gdzie nawet wrony zawracają) i wsiadłyśmy do samochodu Oli vel Taka stara, a taka fajna i oficjalnie rozpoczęłyśmy długi weekend. Gęby, które otworzyły nam się, by rozprawiać wesoło o leśnych gwałcicielach, testosteronie, niepoprawnych politycznie żartach i o tym, że w Noc (Ku)pały się nie liczy, zamknęły nam się dopiero w Sanoku i to tylko dlatego, że zatrzymałyśmy się tam na obiad, by najeść się na całe cztery dni.

Wytoczywszy się z samochodu w Lutowiskach, zarzuciłyśmy garby na plecy i zaopatrzone w dodatkowe kilogramy w postaci procentów, jęłyśmy wspinać się na Otryt sapiąc, dysząc i z cicha pojękując (wszystko się Wam kojarzy, zboczuchy!). Na szczycie przywitała nas Magda vel Nie Magdalena vel Pyra, która podarowała nam zimne piwo i tylko z tego względu postanowiłyśmy się z nią zaziomkować. Siedząc w Chacie Socjologa, integrując się, drąc japę przy gitarze i prowadząc dziwne, balkonowe rozmowy o eksperymentach na szczurzych mózgach, doszłam do wniosku, że Bieszczady są bardzo spoko i nagle stało się rano.

1

2

Ponieważ oficjalna część Paragonowego Spędu miała rozpocząć się dopiero piątkowym wieczorem, udaliśmy się na wycieczkę do leżącego u podnóża Otrytu Dwernika, celem znalezienia Sklepu Na Belce. Kilka kilometrów dreptania asfaltem, dwóch rowerzystów twierdzących, że idziemy w złą stronę oraz jeden lokalny chłopiec, który nastraszył nas niedźwiedziami później, postanowiliśmy w końcu zawrócić, wrócić na rozdroże i skręcić jednak w lewo. Kilka metrów dalej pomachał do nas jeden ze spotkanych wcześniej rowerzystów, raźno rozparty na ławce i okazało się, że TO TU. Mikołaj vel Nie ufamy mu, bo jest turystą okazał się przemiłym chłopcem, ochoczo częstującym wszystkie niewiasty krówkami gwałtu i zaproszony na wieczorne ognisko, obiecał nam, że się na nim zjawi (by zebrać krówkowy plon). Posiedziałyśmy, pokontemplowałyśmy piękne okoliczności przyrody, w jakich przyszło nam się poznać i raźno ruszyłyśmy w górę, debatując po drodze o sprawach damsko-męskich, które ciśnienie podnosiły tak skutecznie, że lada chwila znalazłyśmy się znowu na szczycie.

3

4

5

Chata Socjologa (moja chata!) powoli wypełniała się spędowiczami przybyłymi nawet z najodleglejszych zakątków Polski (znad morza), z oddali dochodziły odgłosy ostrego rżnięcia piłą mechaniczną, pod wiatą nieśmiało błyskał ogień a spośród wielu głów wychynęła w końcu Martyna vel Pokaż cycki oraz Mikołaj, z flaszką wódki pod pachą. Wiele długich godzin później, zakończonych legendarnym hasłem: No przecież nie znamy się od dziś… Bo od wczoraj! oraz dobiegającym nie wiadomo z którego kąta pokoju kulturalnym: Zamknijcie się albo wypierdalać!, okazało się, że da się spać na dwóch małych łóżkach w siedem osób.

6

7

Sobota upłynęła nam na zbieraniu gratów, ponieważ w planie była zmiana schroniska na Kolibę oraz  na dochodzeniu tamże. Dochodzeniu całkiem przyjemnym i dzikim: przez zarośnięte ścieżki, gęstwinę krzaków i zielone knieje, urozmaicanym wciąganiem w płuca świeżego powietrza, nasłuchiwaniem śpiewu ptaków i dążeniem do samotnego marszu – byciem w lesie. Lubicie być w lesie? Ja lubię. Człowiek w lesie czuje się taki pierwotny, taki daleki od współczesnej cywilizacji, taki prawdziwy. Gdybym miała pod blokiem w Krakowie las, byłabym w nim codziennie. Kiedyś zamieszkam pod lasem. Takim z drwalem.

9

8

10

Otóż, wiedzieć Wam trzeba, że drwal, silny drwal z siekierą w ręce i zarośniętą mordą, przez samozwańczą komisję ds. testosteronu został uznany za ideał mężczyzny. Od silnego drwala z siekierą w ręce i zarośniętą mordą lepszy jest tylko silny drwal z siekierą w ręce i zarośniętą mordą, który potrafi grać na gitarze.

Leniwe popołudnie szybko zamieniło się w kolejny wieczór przy ognisku, który uratowała Ola vel Taka stara, a taka fajna. Pro tip: ogniska robi się tam, gdzie można usiąść wokół ognia, a nie gnieździć się w kącie, tylko z dwóch jego stron (tego ognia). Po chwili To Lepsze Ognisko przyciągnęło wszystkich z Tego Gorszego Ogniska oraz warszawską ekipę, która wymiatała na dwóch gitarach jednocześnie, czego efektem jest trzymająca mnie do dzisiaj chrypka à la Marlon Brando w Ojcu Chrzestnym (efektem darcia japy, mimo wątpliwego talentu wokalnego, ale kto by się tam tym przejmował). Zmęczona życiem na krawędzi powlekłam się nad ranem do łóżka, resztką sił wpełzłam do śpiwora vel psiwora i zasnęłam snem kamiennym, który kilka godzin później przerwał upierdliwy dźwięk budzika dobiegający z telefonu Marka vel Jakiego Marka?.

Fot. Anida Bracisiewicz

Schronisko pustoszało. Czwarty dzień długiego weekendu, który wydawał się tak długi, jakby trwał tydzień, zabierał kolejne, cenne minuty, a nam było smutno, że to już koniec oraz gdzieś wewnętrznie radośnie, z powodu przeświadczenia, że tak naprawdę to dopiero początek, że jeszcze się spotkamy, że do siebie przyjedziemy i że razem pojedziemy gdzieś. Bo wspólne pasje wiążą najsilniej, miłość do gór jest ponad wszystkim a będę za Wami tęsknić nie jest pustym frazesem (ja tęsknie!).

Cieszę się, że udało mi się tą górską fascynacją podzielić. Zarazić filozofią wędrówki, dążeniem do celu, wsiąkaniem w klimat schronisk. Cieszę się, bo wszystkie moje obawy okazały się zupełnie niepotrzebne, a złożona obietnica pt. Zobaczysz, będzie super! zyskała odzwierciedlenie w prostym, ale jakże ważnym dla mnie Dziękuję. Cieszę się wąchając śpiwór, który dalej śmierdzi ogniskiem, a którego ciągle nie wyprałam, bo jestem leniwą bułą.

* Pragnę zdementować plotki, że blogerki modowe nie potrafią chodzić po górach: potrafią chodzić po górach z ogromnym plecakiem, żyć bez bieżącej wody i przez kilka dni żreć pasztet. Co jednakowoż nie przeszkadza im malować paznokci na szlaku.

– W Twoje dłonie perswaduję.
– Bynajmniej nie jest mi to obojętne!

To pisałam ja, Justyna vel Wodogłowie