Był któryś z pierwszych dni stycznia. Tych, kiedy człowiek uświadamia sobie, że ma szansę kolejny raz zacząć wszystko na nowo, a jednocześnie nie potrafi pożegnać się z przeszłością. Tych, kiedy robi rachunek sumienia obiecując sobie, że „już nigdy” i że „teraz już na pewno”, a każde wywołane z pamięci potknięcie nie boli, lecz wzrusza. Tych, kiedy świat kurczy się do rozmiarów główki od szpilki, a jego istnienie wydaje się niemal niemożliwe. Tak, jak twoje.
Siedzieliśmy w palarni w Iksie. Dym szczypał w oczy. Rozmowa z każdym łykiem piwa staczała się na coraz bardziej egzystencjalne tory, aż dotknęliśmy tego, co fascynuje i przeraża mnie najbardziej. Śmierci. Błądziłam wśród grobów starożytnych Rzymian słuchając o wykutych na nich sentencjach – swoistym spadku, ostatnim słowie, kropce nad i. „Nie wszystek umrę”. To, że od dłuższego czasu ryczę uświadomiłam sobie w chwili, gdy poczułam na ustach słony smak.
Autobus linii N4 toczył się cicho przez noc. Czarna czapka zsunęła mi się na mokre jeszcze od łez policzki, odcinając od spojrzeń pasażerów. Duży, brodaty mężczyzna i zapłakana dziewczynka. Do domu dotarliśmy nad ranem i dopiero wtedy zachciało mi się śmiać.
Bo życie jest takie absurdalne.
– – –
Dzisiaj, ponad siedem miesięcy później, znowu przemierzałam Gdańsk w czarnej czapce*. Kto wie, być może nawet tej samej?
Fot. Ernest Probaton
* Wiem, że jest połowa sierpnia, ale dzisiaj było 13 stopni i pizgało złem.