W starym wiadrze pełnym wody odbijał się błękit nieba i jego przerażone spojrzenie. Jestem pewna, że by uciekł, gdyby nie sznur, który wpijał się ciało, krępując ruchy. Mężczyzna zmącił gładką taflę, zanurzając w niej srebrne ostrze. Kilkoma szybkimi ruchami wytarł nóż o spodnie. Skrzyżowali spojrzenia. Drugi, bez słów, zamachnął się ciężkim młotem, precyzyjnie wymierzając cios w środek głowy. Głuche uderzenie powaliło go na kolana. Oczy zaszły mgłą, a głowa zaczęła się kiwać, coraz niżej i niżej, aż w końcu opadła bez życia na ziemię. Sprawnie wciągnęli go na szubienicę, odwrotnie, bo nogami do góry, i poderżnęli gardło. Karminowa czerwień wylewała się na trawę pulsująco, wraz z resztkami życia.

Zza szyby na ganku podglądałam, jak umiera młody byk. Przez chwilę wydawało mi się, że nasze serca biją w tym samym rytmie.

Zwierzęta umierały na różne sposoby.

Kury najczęściej ginęły od babcinej siekiery. Łapała upatrzoną, najbardziej dorodną nioskę, chwytała ją tak, by się nie ruszała i ostrożnie kładła na pniu, mówiąc do niej cicho. Najważniejsze, żeby zwierzę się nie bało. Kura łypała jednym okiem. Kury zawsze łypią jednym okiem — być może dlatego, że mają je po dwóch różnych stronach głowy i nigdy nie patrzą wprost. Jeżeli kura na Ciebie łypnie, łypnie patrząc z ukosa. Traciły głowę po jednym, celnym uderzeniu. Leżała na ziemi z przymkniętymi oczami i rozchylonym dziobem, z którego wysuwał się różowy, gładki języczek. Tak, kury mają języczki. Mają też uszy, schowane pod cienką warstwą piórek. Pokazał mi je dziadek. Najbardziej intrygujące były brojlery i indyki — te najdłużej potrafiły biegać po podwórku martwe, bez głów, wymachując skrzydłami i pędząc na oślep, popychane resztką życia w układzie nerwowym. Czasami wpadały w krzaki nad rzeką i trzeba było ich szukać w pokrzywach. Pniak oblepiony był piórami i błyszczącą krwią. Zasychała szybko.

Koty były stałym elementem naszego otoczenia. Pojawiały się znikąd i odchodziły cicho, umierając w sobie tylko znanych miejscach, z dala od domów, od ludzkich spojrzeń. Chodziły swoimi drogami. Tropiłam je czasami, skradając się po cichu. Biegłam, gdy mknęły przed siebie. Zastygałam w ruchu, gdy zwalniały kroku. Wstrzymywałam oddech, zamykałam oczy. Chciałam być niewidoczna, stopić się z otoczeniem. Zawsze czujnie odwracały głowę i uciekały mi, znikały, rozpływały się w powietrzu, jak gdyby nigdy ich nie było. Byłabym pewna, że faktycznie nie istnieją, że sobie je wymyśliłam, że mi się tylko przywidziało, gdyby nie to, że zawsze w końcu przychodziły, tylko po to, by znowu przepaść bez śladu. W ostatnią wędrówkę też wybierały się samotnie. Wyobrażałam sobie, że zwijają się w kłębek i zasypiają, po prostu zasypiają na zawsze, czesane wiatrem — tym specyficznym zapachem wolności, który zostawał na palcach, gdy tylko pozwoliły się pogłaskać.

Dżok, pies podwórkowy, „był od zawsze”. Zdarzały się noce, że przez wiele godzin wył. Dziadek mówił wtedy, że Dżok czuje nadchodzącą śmierć i że właśnie ktoś gdzieś umiera (nie miałam powodów, żeby mu nie wierzyć — zawsze ktoś gdzieś umierał). Żyłam w przekonaniu, że jest bratem wilka. Od czasu do czasu zrywał się z łańcucha, gdy zapadał zmrok, by zawsze rano czekać przy budzie. Lubiłam myśleć, że ze swymi wilczymi braćmi biega wtedy po lesie. Pewnego dnia nie wrócił.

Sikorka, która padła uderzając w okienną szybę, spoczęła w pudełku po herbacie, zakopana pod świerkami. Na grobie postawiliśmy jej krzyżyk z patyczków od lodów.

Mała, polna mysz, z raną na boku. Nie chciała pić mleka ani jeść pszenicznych ziaren. Żyła jeszcze kilka dni w drewnianym wózku na kółkach.

Martwy wąż, rozpłatany gwoździem, okazał się być niebieski i błyszczący w środku. Typowy zaskroniec, żółte plamki za uszami.

A jaszczurkę, odłożoną na parapet piwnicy w celu obserwowania postępującego rozkładu, ktoś nieopatrznie mi wyrzucił.

Umierali i ludzie.

A wtedy czas się zatrzymywał. Ze wszystkich zegarków w domu wyciągało się baterie, a wskazówki przekręcało się na godzinę, „tę” godzinę. Ciało zmarłego do czasu pogrzebu leżało w domu. Nikt się go nie bał. Do ostatniej drogi trzeba było je przygotować — umyć, uczesać, ubrać, zamknąć oczy i położyć na nich pieniążek. W dzień schodzili się sąsiedzi. Przynosili kwiaty, najczęściej lilie. Do dzisiaj pachną mi śmiercią. Modlitwy i żałobne śpiewy trwały całymi godzinami, a „prowadzący” co jakiś czas się zmieniali. Gdzieś obok bawiły się dzieci. Ktoś zrobił zdjęcie. „Dobrze wygląda”. Trup sztywnieje szybko, więc prędko trzeba go ubierać, bo potem, by założyć marynarkę, trzeba wyłamywać ręce w stawach. Albo mówić: „Basiu, no daj sobie założyć sukienkę”. I Basia sobie daje. Krzesła odwracało się do góry nogami, by błąkająca się po domu dusza nie mogła przysiąść. Jeszcze by się jej spodobało i nie chciałaby odejść. Wszystkie lustra były zasłonięte, by nie mogła się w nich przejrzeć. Ze śmiercią nam nie do twarzy.

Wyprowadzenie zmarłego z domu miało swój rytuał. Zanim zamknięto wieko trumny, wszyscy członkowie rodziny podchodzili kolejno, by przez chwilę potrzymać splecione różańcem, zimne dłonie (dłonie dziadka kojarzyły mi się z plasteliną). Na każdym progu opuszczano trumnę trzy razy, przy każdym odmawiając modlitwę: „Wieczne odpoczywanie, racz mu dać Panie”. Przed trumną zawsze szła rodzina, bo to ona odprowadzała nieboszczyka na cmentarz, nigdy na odwrót. Za trumną, najczęściej niesioną przez mężczyzn z otoczenia zmarłego, szła cała reszta. Karawany nie były jeszcze w modzie. Na niektórych wsiach, gdzie cmentarze były daleko, chodziło się często po kilka kilometrów. Ciężka trumna zostawiała czerwone ślady na ramionach. Zmarłego trzeba było pochować przed niedzielą. Gdy trup niedzielę przeleżał, pociągał za sobą kogoś innego. Po powrocie do domu była stypa. Przy wódce wspominało się zmarłego. Tylko dobrze. Bo o zmarłych nie mówi się źle.

Zawsze dziwiło mnie, w czym gorsi są żywi.

Kiedy dzisiaj myślę o kulcie młodości, pochwale piękna, stawianych na piedestale idealnych ciałach. Kiedy myślę o tym, co powinniśmy, do czego dążymy, czego nam ciągle brakuje. Kiedy myślę o tym, jak kurczowo trzymamy się życia i jak bardzo przeraża nas śmierć. Kiedy myślę o tym wszystkim, dochodzę do wniosku, że nie wypada nam umierać.