Drogi Pamiętniczku, doskonale znam to uczucie. Skrada się gdzieś z głębi brzucha. Wiąże jelita w supełek, podnosi żołądek do gardła i przyspiesza bicie serca, rozlewając się po ciele nieprzyjemnym strumieniem dyskomfortu – wraz z krwią. Zalewa ciało powoli. Od czubków dużych palców u stóp, po końcówki włosów. Wstrzymuje oddech w płucach, plącze język, gubi kroki. „Uciekaj!” – woła. Ale nie. Stoisz i patrzysz. Mierzysz się ze sobą.
Kiedyś
Wbiłam wzrok w czubek drzewa, gdzieś daleko z tyłu. Skostniałe palce zwinęły się do środka wbijając paznokciami w wewnętrzną część dłoni. Zerkałam potem ukradkiem na te delikatne zagłębienia w skórze (znikały powoli) – namacalny symbol stresu, który zżerał mnie od środka. Bałam się pierwszego wyjazdu. Wszystkich par oczu zwróconych na mnie, wszystkich par uszu słuchających, co mówię, wszystkich stóp, które podążały za mną. Miałam ochotę uciec. Ale nie. Stałam i patrzyłam. Mierzyłam się ze sobą. Potem okazało się, że zaczęłam to lubić. Do dzisiaj nie wiem, jak to się stało.
Powstrzymywałam łzy, które napływały mi do oczu. Czułam jak zamarzają mi stopy w przemoczonych butach, a mięśnie napinają się boleśnie, przeszywane falą dreszczy. Byłam zła – na zimę, na innych i na siebie, że w ogóle wymyśliłam sobie ten kurs. Bałam się kolejnych dni na obozie sylwestrowym. Przedzierania się przez zaspy, niekończących się panoram, zziębniętego mózgu, który nie chce współpracować. Miałam ochotę uciec. Ale nie. Stałam i patrzyłam. Mierzyłam się ze sobą. Potem okazało się, że wszystko da się przeżyć. Do dzisiaj nie wiem, jak to się stało.
Pierwszy raz nie miałam pojęcia, co zrobić. Zerkałam na zmianę: to na rozciągnięte na ziemi, nieruchome ciało, to na telefon. Upływający coraz szybciej czas jednocześnie dłużył mi się w nieskończoność. Nie wiedziałam, co to udar – aż do teraz. Bałam się, że będę musiała zadzwonić na GOPR i wziąć tę sytuację na klatę. Tak samo, jak gorycz porażki, która drwiąco śmiała mi się w twarz. Miałam ochotę uciec. Ale nie. Stałam i patrzyłam. Mierzyłam się ze sobą. Potem okazało się, że granice swojej wytrzymałości można bardzo daleko przesunąć. Do dzisiaj nie wiem, jak to się stało.
Listopad zwalił mi się na głowę z hukiem. Weszłam pod kołdrę i nakryłam się nią dokładnie, chowając się przed światem. Choć bardzo się starałam, wcale nie zniknął. Bałam się, że rzucę kurs w cholerę, a potem będę żałowała. Zawarłam ze sobą układ – odpuszczam sobie na jakiś czas, by nie odpuścić już do końca. Miałam ochotę uciec. Ale nie. Stałam i patrzyłam. Mierzyłam się ze sobą. Potem okazało się, że kryzys może wzmacniać. Do dzisiaj nie wiem, jak to się stało.
Nigdy nie marzyłam o tym, żeby być przewodnikiem. Tymczasem dotarłam do końca kursu i nie miałam już wyjścia. Nie zawraca się przed metą. Bałam się, że wyłożę się na ostatniej prostej. Oszaleję z nadmiaru stresu, umrę ze zmęczenia lub strzelę sobie w łeb z niemocy. Miałam ochotę uciec. Ale nie. Stałam i patrzyłam. Mierzyłam się ze sobą. Potem okazało się, że da się zostać Superbohaterem. Do dzisiaj nie wiem, jak to się stało.
Dzisiaj
Dzisiaj nie boję się już mówienia do ludzi, bo wiem, że chcą mnie słuchać (choć nadal bardziej kocham słowo pisane). Nie boję się już zimy, bo wiem, czego się po niej spodziewać (choć nadal jej nie znoszę). Nie boję się już porażki, bo wiem, że każda czegoś uczy (choć nadal stresuje mnie jej perspektywa). Nie boję się już, że rzucę wszystko w cholerę, bo za bardzo kocham to, co robię (choć dopiero to w sobie odkrywam). Nie boję się już trudności, które się przede mną piętrzą, bo wiem, jak je pokonać (choć czasem idę okrężną drogą).
Bój się i rób
Przede mną pierwszy w moim życiu przewodnicki sezon. Boję się, bo zderzenie wyobrażeń z rzeczywistością jest dla mnie wielką niewiadomą. Boję się, bo znowu muszę wychodzić ze strefy swojego komfortu. Boję się, bo spod bezpiecznej kołdry codzienności muszę wystawić stopę i nim twardo stanie na ziemi, będę myślala, że „coś” mnie za nią złapie. Ale hej, czy kiedykolwiek się to komuś przydarzyło?
Drogi Pamiętniczku, doskonale znam to uczucie. Skrada się gdzieś z głębi brzucha. Łaskocze w jelita, niczym stado motyli, podnosi ciśnienie i przyspiesza bicie serca, rozlewając się po ciele przyjemnym uczuciem oczekiwania na To, Co Ma Nadejść – wraz z krwią. Zalewa ciało powoli. Od czubków dużych palców u stóp, po końcówki włosów. Wstrzymuje oddech w płucach, przebiera nogami, nie pozwala usiedzieć na miejscu. „Uciekaj!” – z przyzwyczajenia woła. Ale nie. Stoisz i patrzysz. A potem się uśmiechasz.
Już wiesz, że możesz więcej, niż Ci się wydaje.
Fot. Joanna Osoba