Ludzie

Śmiech to dobra rzecz

By 16 września 2013 2 komentarze

– Nie ma spania! Wolne? – Na oko siedemdziesięcioletni jegomość szturchnął mnie w ramię i nim zdążyłam odpowiedzieć (klnąc w myślach, że plan odsypiania pobudki o 5:30 kolejny raz się nie powiódł), rozsiadł się wygodnie zrzuciwszy uprzednio dwa garby plecaków, które upodabniały go do wielbłąda.

– Co, przerwałem słodki sen?

– Mhmmmwrashjshstd… Jest jeszcze wcześnie… – Wymamrotałam godząc się z faktem, że spania nie będzie.

– Bo widzi pani, proszpani, jadę do Brzeska. Mam tam sześćdziesięcioarową działkę, piękną działkę pod lasem, i wiozę ze sobą prowiant, bo proszsobie wyobrazić, tam w okolicy nie ma żadnego sklepu. A pani studentka? Nie? Niech pani pamięta, żeby sobie znaleźć dobrą pracę, taką, co to będzie na dłużej, a nie na chwilę. Ja wykładałem dawniej na uczelniach. Na Uniwersytecie Jagiellońskim i Rolniczym, biologię molekularną, a teraz dorabiam jeszcze na ASP. I, proszpani, tam poznałem taką dziewczynę, która ambicje miała zostać sławną artystką. Pojechała do Walencji. I ja kiedyś dzwonię do niej i pytam: “Ewuś! (taka ładna kobitka, czarne włosy) A co ty tam robisz w tej Walencji?”. A ta mi mówi, że robi drugi kierunek, rzeźbę. Rzeźbę robi! I mówi, że bida, że cienko, że na jedzenie nie ma, że nic nie je, tylko tak chodzi i żebrze od znajomych, to tu, to tam. Z jej rodzicami rozmawiałem, to mówili, że jej coś wysyłają, ale pani wie, ile utrzymanie tam kosztuje? Ano właśnie! Właśnie! Bo ja chciałem zrobić z niej marketingowca. Jeszcze tutaj, w Polsce, zabrałem ją kiedyś do jakiejś Cepelii, żeby (jak to się mówi) “wzięła pod pachę obrazy” i poszła je zaprezentować. I przyniosła obrazy, na dwa metry szerokie. Taaaki podpis! Artystka wielka. I się jej pyta kobieta: “Za ile te obrazy?”. A ona mówi, że ten za dziesięć tysięcy, ten za dwadzieścia, ten za pięćdziesiąt. Proszpani. Ja znam malarzy. Takich, co wystawy mieli w Wiedniu, Monachium. A ona nic. I takie ceny!

(…)

Proszpani, czy pani zimno? Za mało! Za mało hemoglobiny! Sok z buraczków trzeba pić. I hemoglobina podskoczy i nie będzie zimno. Ja, proszpani, codziennie piję sok z czarnej porzeczki, taki kogjel-mogjel. Pani wie, ile witamin, mikroelementów jest w czarnej porzeczce? Nie będę wymieniał od strony chemicznej, no… Jest ich dużo! Bo wie pani, mam sześćdziesięcioarową działkę, piękną działkę pod lasem, i tam hoduję warzywa. Swoje! Bez tej chemii co to-to dodają teraz do wszystkiego, a potem ludzie się dziwią, skąd raki. Ja, proszpani, kupowałem kiedyś na Placu Ibramowskim od takiego gostka. I on mi kiedyś powiedział, że robi eksperymenta na ludziach. No, mówię pani. Na ludziach. Że im podsypuje ciągle czegoś do tych warzyw. I kiedyś mi mówi, tak krzywiąc gębę: “Panocku! Bo coraz mniej ludzi mi tu przychodzi”. To ja sobie myślę: “Ooo, skurczybyk, pół Krakowa wytruje”. I dzwonię do koleżanki z Sanepidu (taka fajna blondyna). I mówię: “Słuchaj, bo jest taki delikwent…”. Więcej go tam nie widziałem. A inni, proszpani! Inni to w zimie cieplarnie spalinami dogrzewają. No mówię pani. Kiedyś u znajomych byłem i ona woła: “Staszeeek! (bo to jej chłopak był) Traktor odpaliłeś?!”. Rura do cieplarni i dawaj! Ja swoją grządkę sypię humusem. Jaka ziemia jest! Jak puch! A warzywa jakie rosną. Taka cebula! Fasolka? Krzaki po ramiona. Kiedyś mojej doktorce papryki dałem, to taka zachwycona była. Mówi: “To może byśmy się umówili na stałą dostawę?”. A ja jej mówię, że jak coś będzie, to dam znać. Bo co się mam z kimś umawiać? Że jej woził będę?

(…)

I w tych bankach, niech sobie pani wyobrazi, to są sami Żydzi. Poprzyjeżdżali z Kanady i z innych państw. Polscy Żydzi. I dają te kredyty. Weźmie pani sto tysięcy, a zwrócić musi trzysta. I na tym zarabiają. A nieruchomości w Krakowie drogieee. A mi jak się miasto nudzi, to uciekam sobie na działkę. Bo wie pani, mam sześćdziesięcioarową działkę, piękną działkę pod lasem. Iglaki posadziłem, żeby nikt mi nie zaglądał. A jak mi się nudzi, to wracam do miasta. I tak sobie mieszkam, to tu, to tam. A pani z Krakowa? A, Grybów! Ciotkę tam mam. Koło kościoła mieszka, Mazur się nazywa. Dawno już u niej nie byłem. Pociągiem jechałem kiedyś, ale ten pociąg to tyle jedzie… Wilczyska tam są niedaleko, nie? No. To wiem, wiem. A kiedyś w Limanowej byłem, piękne miasteczko. O, widzi pani, już do Brzeska powoli dojeżdżamy. Jak nam podróż szybko zleciała! A te domy tutaj to wszystkie na sprzedaż. Ludzie przy ulicy mieszkać nie chcą, bo hałas, huk. Kto by chciał. O, taki miał, taki, jak tam pod tym domem leży, to się sypie na rury w ziemi, żeby w zimie nie zamarzały. A jak nie, to ściółkę można, styropianem zasypać i ciepło trzyma. Kolega nie zasypał i mu rury rozwaliło. No, to ja się zbierał będę. Dobrze czasem pogadać, pożartować, nie? Śmiech to dobra rzecz. Miłego dnia!