Dawno, dawno temu (a były to dobre czasy, kiedy nikt nie miał jeszcze pojęcia o feminizmie i gender) kobiety zwykły zbierać czarne jagody w lesie. Zbierały, zbierały, zbierały i bardzo były z tego rade. Każda z nich doskonale wiedziała, że nie należy zrywać owoców, które są czerwone, bo jak są czerwone, to są jeszcze zielone oraz że nie wolno dotykać tych, na które sikały lisy. Jagody, na które nasikał lis niczym nie różniły się od tych, na które lis nie nasikał, ale kobiety doskonale wiedziały, które są które. Bo tak. Tysiące lat zbierania jagód wykształciły w nich do perfekcji zmysł obserwacji i zwracania uwagi na szczegóły (Pierdolisz pan, lisy… – zwykli mawiać wtedy mężczyźni, prezentując postawę zgoła odmienną i jedząc, co popadnie), lecz upośledziły zdolność orientacji w terenie. Wszak nie musiały polować na mamuty.
Teorię tę wymyśliłam sobie sama. Nie wiem, czy ma cokolwiek wspólnego z rzeczywistością, ale jest, prawdaż, spójna i stanowi dla mnie doskonałe wytłumaczenie faktu, że potrafię się zgubić z mapą. Do tej pory zawsze chodziłam po górach z kimś i niespecjalnie przejmowałam się kwestią ustalenia kierunku, w którym trzeba iść, gdzie skręcić i na jakie okoliczności przyrody zwracać uwagę, żeby dojść tam, gdzie się zaplanowało. W życiu każdego człowieka przychodzi jednak taki moment, że dojrzewa i ma ochotę wziąć sprawy w swoje ręce. Czując, że to już, nabyłam mapę i w ramach urlopu od życia postanowiłam udać się w Gorce. SAMA.
Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Spakowałam plecak, wsiadłam w autobus i wysiadłam w Ochotnicy Dolnej, meldując się na początku zielonego szlaku, który miał mnie zaprowadzić do Bazy namiotowej SKPG zlokalizowanej pod Gorcem. Spojrzałam na mapę i okazało się, że mam nim iść do momentu, aż skończy się asfalt a następnie odbić w lewo. Szłam, szłam i szłam, a asfalt wcale nie chciał się skończyć. W międzyczasie zniknęły mi też oznaczenia zielonego szlaku, ale niespecjalnie przejęłam się tym faktem. A bo to raz było tak, że pomalowane było co drugie drzewo a potem długo, długo nic? Nie raz, nie dwa, a przodują w tym Dolinki Podkrakowskie. Wtem! Asfalt się skończył i zamienił w drogę gruntową, lecz nic nie wskazywało na to, by jakakolwiek inna prowadziła w lewo. Kawałek dalej napotkałam dziewczyny z bazy, które znakowały drogę na Gorc i uświadomiły mnie, że nie, tutaj wcale nie ma zielonego szlaku a ja jestem już dwie wiochy dalej, ale tak, idąc tą drogą też dojdę do celu. No to super. Idę sobie, idę dalej, przedzieram się przez błoto, wsłuchuję w szum wody, aż nagle spłynęła na mnie, skądinąd genialna, myśl – ma znaczenie to, po której stronie ode mnie płynie strumień. Kolejny rzut oka na mapę przyniósł mi niepokojącą świadomość tego, że strumień jest po złej stronie, a tak poza tym to już nic mi się nie zgadza, więc schowałam ją (mapę) w otchłań plecaka i postanowiłam iść przed siebie – w myśl zasady, że jak jest jakaś droga, to musi gdzieś prowadzić. Proste, nie? Sprawa skomplikowała się nieco, kiedy dotarłam do potrójnego rozdroża. Przystanęłam więc i zapytałam swojej wrodzonej intuicji, tej samej, która dawniej pozwalała zrywać kobietom nieobsikane przez lisa jagody, w którą stronę mam iść, a ona powiedziała mi, że w lewo. To poszłam w lewo. I już, już miało mi się zrobić przykro, że nigdy w życiu nie dojdę do tej zasranej bazy i będę musiała spać w lesie, kiedy uszu mych dobiegł dźwięk stłumionej rozmowy. Zakrzyknęłam więc płosząc ptaki:
– Halo, halo!
A głos (i wcale nie było to echo) odkrzyknął:
– Halo, halo!
Przyspieszyłam kroku i kawałek dalej, przy halach, spotkałam rodzinkę, która właśnie schodziła z bazy i powiedziała mi, że jak pójdę, o, tą ścieżką w górę, to trafię na zielony szlak a potem już bez problemu pod Gorc. Podziękowałam im żarliwie, dając do zrozumienia, że właśnie uratowali mi życie i poszłam, jak kazali, zachwycając się po drodze widokami.
Rozłożyłam namiot, zwiedziłam okolicę, zjadłam zupkę chińską i zmęczona rewelacjami dnia mijającego poszłam spać, nieświadoma jeszcze, że noce są już strasznie zimne (wszak idzie jesień) oraz że przez pół następnego dnia będzie padał deszcz. Kiedy to do mnie dotarło, zasmuciłam się srodze, ale tylko na chwilę. Do tego, że ile razy ostatnio idę w góry, pada deszcz, zdążyłam się już przyzwyczaić, więc nie zrażona tym faktem wychynęłam w końcu z domku i udałam się w stronę Gorca, po drodze odkrywając, że znowu coś mi się nie zgadza, bo trafiłam na żółty szlak, którego wcale nie było na mapie. Konsternacja. Schodzący z góry facet stwierdził, że on nie wie, o co chodzi i że właśnie wyszedł ze szlaku czerwonego, którego też nie powinno być. A jest. Cud. Zaintrygowani wróciliśmy do bazy i dowiedzieliśmy się, że w ciągu ostatniego roku powstały dwa nowe szlaki, o które widać mapa nie została zaktualizowana i co pan zrobisz. Nic pan nie zrobisz. Odkrywczość tego stwierdzenia niezmiennie mnie zachwyca.
Mimo tego, że do bazy przyszłam sama, bardzo szybko znalazłam sobie sympatyczne towarzystwo studentów z Krakowa, z którymi to kolejnego dnia postanowiliśmy udać się do Ochotnicy Dolnej na pizzę (tak, na pizzę) – zielonym szlakiem, którym wstępnie miałam do bazy dotrzeć. Okazało się, że jest w tragicznym stanie. Jeżdżo po nim skurwisiny traktorami i wożo drzewa z lasu, wskutek czego cała droga jest zryta. Na tyle, że pomyślałam sobie, że to może dobrze, że zgubiłam się w tym lesie, bo z ciężkim plecakiem trudno by było po tym wyleźć. Odkryłam również, że zielony szlak odbija gdzieś w połowie asfaltu, którym szłam. Może sobie go dorobili więcej, za unijne piniondze. Kiedy skończyliśmy przedzierać się przez łąkę, po której łatwiej było iść, niż po błocie, spotkaliśmy przemiłą staruszkę z grabiami (to istotne), która zdradziła nam sekretny skrót do bazy. A rzekła tak:
– Pójdziecie sobie tutaj, o tam, potem między smereceki, między smerecki, przez zwalone drzewa, a jak miniecie zwalone drzewa to idźcie tam, gdzie zachodzi Słonecko. Ino się nie bójcie, nie bójcie!
Baliśmy się, ale poszliśmy i faktycznie – po chwili znaleźliśmy szlak, a drogę skróciliśmy sobie na tyle, że wyjście na górę zajęło nam o wiele mniej, niż schodzenie w dół.
Kolejną zimną noc, siedzenie przy ognisku do rana, leżenie przez pół dnia na halach, jeszcze jedną zimną noc i deszczowy poranek później, przyszła pora, by opuścić bazę (imprezowy przybytek szczęśliwości i głębokich rozmów o życiu, ale o tym kiedy indziej) i udać się w drogę powrotną w stronę Lubomierza, gdzie czekał na nas samochód, który powieźć miał nas do Krakowa. Oddałam inicjatywę w ręce przyjaciół, którzy tym szlakiem przyszli. Ponieważ przybyli jednak bez mapy, nocą i ze spotkanym przypadkowo facetem, który prowadził ich przez knieję, nie do końca wiedzieliśmy, w którą stronę iść, ale poszliśmy czerwonym szlakiem. I to był błąd, bo kilka godzin później okazało się, że… jesteśmy po zupełnie innej stronie Gorców, niż być powinniśmy, a lokalna młodzież, która z dala od cywilizacji udawała, że jest właśnie w kościele, dodatkowo wprowadziła nas w błąd, myląc nazwy pobliskich miejscowości. Na szczęście przemiły młody mężczyzna, którego zaczepiliśmy pod jednym z domów, zdecydował się nam zupełnie bezinteresownie pomóc i wywiózł nas do głównej drogi. Tam dziewczyny złapały stopa i udały się po zostawione z drugiej strony góry auto. Jedną z osób, które je podwoziły była pani sołtys z okolicznej wioski, która zaprosiła nas zimą na kulig, sprzedając informację o super miejcówce, która takowe kuligi organizuje.
Czasami warto się zgubić. Wszak od dawna powtarzam, że nic nie dzieje się bez przyczyny :).