Gdybym do roku, który właśnie minął, miała przyporządkować tylko jedno, jedyne słowo, nie musiałabym się długo zastanawiać. Byłaby to „duma”. W tym roku zakończyła się najważniejsza podróż w moim życiu. Setki razy przekraczałam wiele granic, mimo tego, że nie ruszyłam się dalej niż 300 km od Krakowa, w którym na co dzień mieszkam. Odwiedziłam w tym czasie wiele nieznanych mi wcześniej zakamarków swojej głowy, nauczyłam się mówić w obcym mi języku publicznych wystąpień i poznałam wiele odcieni całej palety barwnych emocji, które mną targały. Zachorowałam również na nieuleczalną chorobę, z której (mam nadzieję) już nigdy się nie wyleczę. To pasja. Bardzo ciężki przypadek.

Po półtora roku zmagań ukończyłam Kurs Przewodników Beskidzkich. Najlepszą rzeczą, jaką wyniosłam z Kursu, wcale nie jest jednak Czerwona Peleryna Superbohatera, lecz świadomość tego, że jeżeli skończyłam Kurs, skończę w życiu już wszystko, cokolwiek sobie nie wymyślę. Kurs daje wielką siłę: do walki o swoje marzenia, do osiągania zamierzonych celów i do nieustannego mierzenia się ze swoimi słabościami, które na końcu zawsze okazują się mniej straszne, niż się początkowo wydawało. Przypominam sobie o tym za każdym razem, gdy patrzę na wiszący na kołku Polarek — jego widok nie przestaje mnie wzruszać. I nie mam pojęcia, jak długo to jeszcze potrwa.

Mimo tego, że brzmi to strasznie patetycznie i być może przesadzam, przejście na Czerwoną Stronę Mocy uważam za czyn na swój sposób heroiczny. Nic innego nigdy nie wymagało ode mnie tak wielkiego zaangażowania, wyrzeczeń i uporu, a jednocześnie nic innego nigdy nie było dla mnie istotne na tyle, by tak bardzo się temu poświęcić. Życie w górach okazało się życiem, którego szukałam. Które zupełnie naturalnie wpasowało się w moją rzeczywistość. Które jest brakującym elementem od dawna kompletowanej układanki. Dzisiaj nie wyobrażam sobie już, by miało go nie być.

Styczeń

1

Fot. Łukasz Stankowski

Jeżeli piekło istnieje, wybrukowane jest autokarówkami (zaraz obok kolejek na Poczcie, robienia transkrypcji wywiadów i zimy w mieście). O autokarówkach można by napisać tyle, że przez cały czas ich trwania nie napisałam o nich kompletnie nic, bo nie miałam na to siły. Zamierzam ten błąd naprawić, tym bardziej, że z perspektywy czasu postrzegam je zupełnie inaczej, a fakt, że czasami zdarza mi się za nimi nawet tęsknić, uznaję za najbardziej patologiczną rzecz, jaka mogła mi się przytrafić. Czy to się aby nie nazywa „syndrom sztokholmski”?

Luty

2

Fot. Łukasz Stankowski

Nie ma się co czarować. Pod koniec Kursu czeka się już tylko na to, żeby się skończył. Przy życiu i mocnym postanowieniu, że nie rzuci się go w cholerę, trzyma człowieka tylko to, że nie zawraca się tuż przed szczytem, że jak poświęciło się na naukę kilkanaście miesięcy, to głupio odpuszczać na finiszu, że bardziej niż niezdany egzamin bolała będzie porażka przegrania z samym sobą. Ostatnie miesiące na Kursie pochłonęły mnie na tyle, że nawet nie miałam czasu przejmować się zimą, a kto mnie zna, ten wie, że szczerze jej nie znoszę.

Marzec

3

Fot. Grzegorz Suder

Ostatni kursowy wyjazd. Ostatnia panorama. Ostatnie prowadzenie grupy. Ostatnie opowiadanie o tym, co na trasie. Ostatnie zgubienie się na szlaku. Ostatnia wspólna kolacja. Ostatnia wspólna noc. Ostatni wspólny poranek. Ostatnie zdjęcie. Ostatnie pożegnanie. Niech spoczywa w pokoju. Mimo tego, że z utęsknieniem czekałam na koniec Kursu, jednocześnie bardzo nie chciałam, by ten koniec nastąpił, bo miałam świadomość, że wraz z tym wszystkim, co w Kursie najtrudniejsze i najbardziej męczące, skończy się również to, co w nim najlepsze i najbardziej wartościowe. Jeżeli „ambiwalencja” potrzebowałaby wizualizacji, mogłaby wyglądać właśnie tak, jak ja, kiedy wróciłam wtedy do domu.

Kwiecień

4

Fot. Agnieszka Łach-Stankowska

Skoro autokarówkami wybrukowane jest piekło, to sesję teoretyczną musiał wymyślić sam Szatan — okazało się bowiem, że cały kwiecień był jak jedna wielka autokarówka (stres). Jeżeli dołożyć do tego fakt, że w samym środku miesiąca zmieniałam pracę (stres) i szukałam nowego mieszkania (stres), bo w związku z nową pracą postanowiłam się przeprowadzić na drugi koniec miasta (stres), to śmiało mogę uznać ten czas za karę za wszelkie grzechy, jakich dopuściłam się w swoim marnym życiu. Mówi się, że „prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie”, a ja Wam mówię, że „prawdziwych przyjaciół poznaje się w czasie egzaminów”, bo jeżeli są w stanie tolerować Twoje wieczne zmęczenie, narzekanie i mówienie w kółko o tym samym, jeżeli nie blokują Cię na Fejsie (bo przecież nie masz czasu się spotkać, żeby płakać im w ramię, więc wylewasz swoje żale w hektolitrach smutnych liter) i jeżeli z własnej, niczym nieprzymuszonej, woli kupują Ci jeszcze wino i czekoladę na pocieszenie, to zaprawdę, zaprawdę powiadam Wam — są to prawdziwi przyjaciele. Z tego miejsca chciałabym pozdrowić całą Patologiczną Grupę Wsparcia, która pomogła mi przetrwać ten trudny czas oraz kursowe Baby, które rozumiały mnie wtedy jak nikt inny i nigdy nie miały kryzysów w tym samym czasie, co ja (niesamowite!).

Maj

5

Fot. Justyna Sekuła

O tym, że Egzamin Wewnętrzny, będący formalnym zakończeniem Kursu, odbywał będzie się w maju, wiedziałam od dawna. Tego, że w tym samym miesiącu wyląduję na Podgórzu, jeszcze miesiąc wcześniej kompletnie się nie spodziewałam. Był to jednak jeden z tych zbiegów okoliczności, kiedy najgorsza rzecz, jaka się może przytrafić cudownym zrządzeniem losu zamienia się w najlepszą rzecz, jaka się może przytrafić, utwierdzając człowieka w przekonaniu, że nic nie dzieje się bez powodu i widocznie właśnie tak miało być. A więc tak właśnie miało być. Podgórze okazało się cudownym miejscem do życia. W tym momencie nie wyobrażam sobie mieszkania w innej dzielnicy Krakowa. Ta jest jak miasto w mieście, jak namiastka Galicji, która czai się w zakamarkach zakurzonych ulic i odrapanych kamienic, jak lepsza strona Wisły. Na Egzamin jechałam z poczuciem, że niech się dzieje, co chce, że już niczego więcej się nie nauczę, że w najgorszym przypadku będę zdawała za rok. Nie musiałam.

Czerwiec

6

Fot. Agnieszka Łach-Stankowska

To moje ulubione, tegoroczne zdjęcie. Pochodzi z Egzaminu Państwowego, który odbył się w Gorcach, czyli dokładnie tam, gdzie zaczęła się moja przygoda z Kursem. Gdy na nie patrzę, doskonale pamiętam uczucie ulgi, które na mnie spłynęło chwilę po tym, jak zrobiłam panoramkę i skończyłam prowadzić naszą grupę. Mogłam być już w zasadzie pewna, że do końca egzaminu nikt nie będzie mnie o nic pytał i niczego nie będzie ode mnie chciał, że zdałam ten egzamin, że to już naprawdę koniec kursowej przygody, że mogę odetchnąć i napawać się wizją Czerwonego Polara, która jak fatamorgana zaczęła jawić mi się przed oczami — i chyba właśnie dlatego tak bardzo mi się śmiały, gdy przypadkiem zerknęłam w obiektyw.

Lipiec

7

Fot. Justyna Sekuła

Uwielbiam lato. Kojarzy mi się ze wszystkim, co najlepsze. Z długimi dniami, ciepłymi wieczorami, nocnymi rozmowami do świtu i świergotem ptaków o poranku. Z zieloną trawą, błękitem nieba, mleczną bielą mgiełsrebrną tarczą Księżyca. Z widokiem Słońca kłującego w oczy, dźwiękiem wiatru w koronach drzew, dotykiem chłodnej wody na rozgrzanym ciele, smakiem ziemniaków z ogniska i zapachem ziemi zaraz po deszczu. Z wszystkimi miejscami, które zdążyłam już oswoić oraz z nieustanną radością odkrywania nowych zakątków, do których będę wracać. Nie wiem, jak to się dzieje, ale każde kolejne lato w Beskidach jest lepsze od poprzedniego.

Sierpień

 8

Fot. Justyna Sekuła

Pannonica na stałe wpisała się już w mój sierpniowy rozkład jazdy i nie będzie przesadą, jeżeli napiszę, że ledwo się skończy, a zaczynam już odliczanie do kolejnej edycji festiwalu. Jego rosnąca popularność z jednej strony mnie cieszy, bo to fantastyczne i warte uwagi wydarzenie, z drugiej nieco egoistycznie smuci, bo z roku na rok zatraca swoją uroczą kameralność i ściąga coraz więcej ludzi. Nic dziwnego. Odkąd chodzę i opowiadam wszystkim wkoło jak w Barciach nad Popradem jest super, co rusz ktoś mówi mi, że teraz to już na pewno tam pojedzie. No cóż. Trzymam za słowo!

Wrzesień

9

Fot. Joanna Osoba

Wrzesień zbiegł się zarówno z odbiorem Czerwonej Peleryny Superbohatera, która dotarła do mnie po kilku miesiącach szycia na miarę, jak i z intensywnym startem promocji Kursu Przewodników Beskidzkich SKPG Kraków 2016-2018, którą miałam przyjemność się zajmować. Kończąc swój własny Kurs zarzekałam się, że nigdy w życiu nie zaangażuję się w prowadzenie kolejnego, nawet jeżeli komuś wpadnie do głowy szalony pomysł, by mi to zaproponować, że teraz to zajmę się swoimi własnymi sprawami, na które nie miałam czasu przez ostatnie półtora roku, że wreszcie chcę skupić się na realizacji punktów z niekończącej się listy Genialnych Pomysłów Na Życie. Moi przyjaciele tylko kiwali głowami, przytakując dla świętego spokoju, bo doskonale wiedzą, że bycie wiecznie zajętą to coś, co mi wychodzi naprawdę świetnie. Tak więc gdy tylko pojawiła się opcja, by na kolejnym Kursie pojawić się po cieplejszej stronie Czerwonego Polara, zgodziłam się, bo dziwnym zbiegiem okoliczności okazało się, że to świetna okazja do dalszego rozwoju beskidzkich pasji, że moje własne sprawy zupełnym przypadkiem są bardzo bliskie temu, wokół czego kręci się szkolenie i że na liście Genialnych Pomysłów Na Życie znajduje się przynajmniej kilka takich, których realizacja będzie łatwiejsza z tak fajnym doświadczeniem.

Październik

10

Fot. Joanna Dragon

W październiku udałam się na Egzamin Połówkowy (starszego już Kursu), w którym uczestniczyłam jako obserwator. Po dwóch dniach chodzenia po Beskidzie Sądeckim i Małych Pieninach, utwierdziłam się w przekonaniach, którymi podzieliłam się już na blogu i doszłam do jednego, ważnego wniosku — kiedy człowiekiem nie targają emocje związane z kursowym „być albo nie być”, to ten egzamin jest… Strasznie nudny! Jest jeszcze jedna jego wersja do przeżycia — uczestnictwo w Egzaminie Połówkowym jako Kierownictwo Kursu. Zamiast martwić się o samą siebie, trzeba będzie martwić się o wszystkich biednych Kursantów, którzy będą mieli okazję się z tym egzaminem zmierzyć. To już w tym roku!

Listopad

11

Fot. Robert Zieliński

W listopadzie, wraz z oficjalnym rozpoczęciem nowego Kursu, zyskałam nowy atrybut: Kajecik Grozy (nie wiem, kto to wymyślił, ale dziękuję!). Bycie po cieplejszej stronie Czerwonego Polara jest o wiele mniej stresujące, acz o wiele bardziej angażujące, niż bycie Kursantem. Serio. Organizacja wyjazdów i trzymanie ręki na pulsie wszystkich okołokursowych spraw pochłania ogromne ilości czasu. Jednocześnie niesie ze sobą sporo satysfakcji i dumy z wszystkich postępów czynionych przez Kursantów w drodze po Czerwoną Pelerynę Superbohatera. Z jednej strony tej drogi współczuję, bo doskonale wiem, jak bardzo jest kręta i wyboista, z drugiej strony piekielnie zazdroszczę, bo prowadzi do wielu wspaniałych miejsc, ludzi i osiągnięć, których nie doświadczy nikt, kto na Kursie nigdy nie był. Jestem pewna, że dla przynajmniej jednej osoby decyzja o zapisaniu się na Kurs, tak, jak dla mnie, będzie jedną z najważniejszych w życiu i już teraz cieszę się cudzym szczęściem z tego odkrycia.

Grudzień

12

Fot. Anida Bracisiewicz

Rok zakończyłam, a jakże, w górach! Nie znamy się od dziś, a po ponad dwóch latach przyjaźni od pierwszego wejrzenia wróciłyśmy tam, gdzie się poznałyśmy — w Bieszczady. Wiem, że gdybyśmy przebywały ze sobą częściej i na dłużej, to niechybnie byśmy się pozabijały, ale wspólne wyjazdy raz na jakiś czas idealnie wpisują się w konwencję babskich spędów, podczas których można zachowywać się jak rozchichotana nastolatka, zmęczona życiem starucha albo współczesna kobieta, która ciągle jeszcze marzy o podboju świata, ale dopadły ją już jego problemy. I żadnej z nas nie dziwi, że chwilami potrafimy być wszystkimi naraz, a mimo tego nadal świetnie się dogadujemy.

Nie wierzę w moc noworocznych postanowień. Wierzę w moc noworocznych planów. Uwielbiam ten symboliczny czas przełomu, rozliczeń ze samą sobą i analitycznych podsumowań, rozkładania ostatnich dwunastu miesięcy na części pierwsze i przyglądania im się z bliska. Początek stycznia jest dla mnie jak powrót z długiej wędrówki, jak zdjęcie z ramion ciężkiego plecaka wspomnień, jak rzucenie się na łóżko, by patrzeć przez sufit i uśmiechać się do samej siebie. Uwielbiam ten symboliczny czas końca i początku, to łaskotanie w brzuchu i świadomość, że znowu można wymyślać, dokąd by się chciało dotrzeć. To był bardzo dobry rok. Mam nadzieję, że 2017 będzie jeszcze lepszy.

Z okazji Nowego Roku życzę Wam ścieżek, które zawsze prowadzą do celu, odwagi do tego, by z nich zbaczać i wiary w to, że za każdym zakrętem czeka na Was coś dobrego!