Jak się mieszka

Jak się mieszka… w Krakowie?

By 7 listopada 2013 57 komentarzy

Od momentu, w którym wpadł mi do głowy pomysł, by wyprowadzić się z Krakowa, ciągle o tym myślę. Zastanawiam się, czy to dobry pomysł i czy mi to w ogóle do szczęście potrzebne.

Aktualizacja! Zanim zaczniesz czytać dalej, pragnę poinformować Cię, że nie mieszkam już w Krakowie. Wyprowadziłam się z niego końcem sierpnia 2018 r. – dokładnie w 10. rocznicę wprowadzenia się. Aktualnie wiodę spokojne życie prowincjuszki, oswajając Nowy Sącz, czyli moje rodzinne strony. Planuję aktualizację tego wpisu, bo przez ostatnie 5 lat doszło kilka nowych refleksji. Na pewno jeszcze o tym napiszę! Tymczasem miłej lektury 🙂

W międzyczasie wynajduję sobie milion powodów, dla których powinnam tu jeszcze trochę zostać, ale analizując je dochodzę do wniosku, że to po prostu strach przed opuszczeniem swojej strefy komfortu, w której sobie od tych kilku lat siedzę i z którą zdążyłam się zaprzyjaźnić. Jednocześnie wiem, że najfajniejsze rzeczy dzieją się wtedy, gdy się ją opuści, w związku z czym cały swój wolny czas spędzam ostatnio na wyszukiwaniu informacji o tym, jak się mieszka w różnych innych miastach Polski.

Wczoraj na ten przykład cały wieczór spędziłam na sprawdzaniu, jak się mieszka w Cieszynie. Przegrzebałam się przez portal o mieście, przez fora, przez profile na Facebooku, pospamowałam kilkoma mailami, zagadałam parę osób zadając im nurtujące mnie pytania i ogólnie dowiedziałam się, czego chciałam, ale zajęło mi to sporo czasu. Ponieważ jestem miła, dobra i zależy mi na szczęściu innych ludzi, postanowiłam stworzyć małe kompendium, które strudzonym e-wędrowcom pomoże odpowiedź na nurtujące ich pytanie, mianowicie:

Czy warto mieszkać w Krakowie?

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Oraz czego właściwie można się po nim spodziewać. Gdy kończyłam LO wiedziałam, że zamieszkam właśnie tutaj – Kraków od zawsze mi się podobał. Tutaj mieszkali też moi starsi znajomi, którzy wyjechali z Grybowa oraz ówczesny chłopak. Złożyłam papiery na trzy kierunki studiów… i na żaden się nie dostałam. Wiedziałam jednak, że muszę, MUSZĘ, się wyprowadzić z domu i zacząć żyć na własny rachunek. Dostałam się na studia zaoczne i od razu wzięłam się za poszukiwanie zajęcia, któremu będę mogła się oddawać w tygodniu. I oczywistym było, że będzie to

Praca

Przez całe pięć lat słyszałam od znajomych, że nie mogą jej znaleźć. Że ślą setki CV, mało tego, że w akcie desperacji ślą je już wszędzie i dalej NIC. Zawsze niepomiernie mnie to dziwiło, ponieważ odkąd tu mieszkam nigdy nie byłam bezrobotna – nawet jeżeli właśnie taki status miałam w Urzędzie Pracy.

Na początku trafiłam do pewnej firmy w Zielonkach (gmina pod Krakowem), która zajmowała się produkcją (brzydkich jak cholera) ksiąg pamiątkowych. Przez cały dzień siedziałam i układałam róże w suszarkach albo wdychałam opary lakieru, gdy po wysuszeniu kwiaty trzeba było zabezpieczyć, by się nie kruszyły. Po tygodniu stwierdziłam, że do dupy taka robota i za kasę, którą oferują (800 zł?) w żaden sposób nie opłaca mi się dojeżdżać z trzema przesiadkami, w dodatku tak wcześnie rano (zaczynaliśmy od 8:00).

Wzięłam pod pachę teczkę z CV i listami motywacyjnymi i udałam się na obchód miasta, rozglądając się w poszukiwaniu ogłoszeń. Jednym z pierwszych miejsc, gdzie takowe wisiało był sklep indyjski Shiva. Poszukiwali sprzedawców. Ponieważ miałam wtedy jeszcze fazę na takie klimaty, weszłam, przedstawiłam się, powiedziałam o co mi chodzi, pokazałam CV, pani rzuciła okiem (bo była tam tylko szkoła, jaką ukończyłam) i kazała przyjść na drugi dzień i założyć wygodne buty. Zrezygnowałam po dwóch tygodniach, bo do szału doprowadzało mnie układanie szalików, które po pięciu minutach znowu były na podłodze, bo paniusie przychodzące do sklepu nie były łaskawe podnieść tego, co im spadło. W jedną z sobót miałam iść na wesele. Akurat wypadała wtedy moja zmiana, a żadna z pozostałych dziewcząt nie chciała się ze mną zamienić, więc się zwolniłam. Pracowałam tam dwa tygodnie i obiecałam sobie, że już nigdy w życiu nie będę pracowała w sklepie. Przeżycie to wyparłam z mózgu na tyle mocno, że nawet nie pamiętam, ile płacili.

2

I zostałam nianią. Byłam zafascynowana zaufaniem, jakim mnie obdarzono, bo nigdy nie miałam do czynienia z opieką nad dziećmi, zwłaszcza takimi małymi (6  miesięcy). Wiem, teraz ci wszyscy, którzy mnie znają, łapią się pewnie za głowę :D. Praca jako niania (wtedy 6zł/h), poza ogromną odpowiedzialnością, była całkiem spoko. Kiedy młody spał, czytałam namiętnie książki, których w jego domu było pełno, albo uczyłam się na studia, na tyle skutecznie, że po pierwszym roku dostałam stypendium naukowe i dodatkowe 400 zł do kieszeni. Z bycia nianią zrezygnowałam po 10 miesiącach, czyli przed rozpoczęciem drugiego roku, bo doszłam do wniosku, że stoję w miejscu i wcale się nie rozwijam. Zapytałam Wujka Google o to, co można robić po socjologii i powiedział mi, że mogę pracować w agencji reklamowej, HR-owej lub w domu pomocy społecznej.

Wybrałam to pierwsze i tak oto trafiłam na trzymiesięczne, bezpłatne praktyki do Supremum, po których pracowałam tam jeszcze ponad dwa lata, bo akurat tworzony był nowy dział sprzedaży. Teraz, z perspektywy czasu, cieszę się, że nie dostałam się na studia dzienne, bo nie miałabym okazji zebrać tego całego doświadczenia i być tu, gdzie jestem teraz.

Po rozstaniu się z agencją reklamową zostałam freelancerem i spodobało mi się to na tyle, że nie chciało mi się już wracać na żaden etat. Nie pozostało mi więc nic innego jak być swoim własnym szefem. Czasami się nie dogadujemy, czasami zmusza mnie do pracy po godzinach, ale ogólnie jest w porzo.

To zabawne, ale nikt nigdy nie powiedział mi, że „Oddzwonimy!”- wszędzie od razu mnie chcieli. Nie wiem, z czego to wynika. Być może z tego, że często się uśmiecham – a najbardziej wtedy, gdy jestem zdenerwowana ;). Tę pasjonującą historię mojego zawodowego życia przytaczam po to, by uświadomić Wam, że DA SIĘ WSZYSTKO, nawet jeżeli zaczyna się od zera. A jeżeli mówicie, że pracy nie ma, to jest to zwykłe pierdolenie albo źle szukacie.

Koszty życia

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Co tu dużo pisać, Kraków jest miastem drogim i z roku na rok coraz droższym. Najpierw mieszkałam w kamienicy niedaleko ul. Karmelickiej (czyli ścisłe centrum) i za miejsce w pokoju dwuosobowym płaciłam jakieś 400-550zł (ze wszystkim), w zależności od pory roku (ogrzewanie gazowe). Mieszkanie z drugą osobą w pokoju (a nie szczęściło mi się ze współlokatorkami) było dla mnie, jedynaczki, wielką traumą i po roku przekonałam Agnieszkę i Piotrka, żebyśmy się przeprowadzili do mieszkania, w którym będę mogła zamieszkać w „jedynce”. W dowód mojego wielkiego zaangażowania w sprawę zaoferowałam, że będę płaciła o 50 zł więcej (do tej pory dzieliliśmy wszystkie koszty po równo) i zagroziłam, że jak się nie zgodzą, to wezmę i skoczę z okna – a mieszkaliśmy na czwartym piętrze. Nie mieli wyjścia. Z centrum wyprowadziliśmy się na Prądnik Czerwony i mieszkamy tutaj od czterech lat, bo tak nam dobrze.

Mieszkanie, do którego trafiliśmy było całkiem nowe, jesteśmy jego pierwszymi lokatorami. Chyba nie trzeba wspominać o tym, że standard jest o niebo lepszy? Blok ma kształt litery U, a na środku jest ogromna rabatka z roślinami, której wszyscy nam zazdroszczą. Mama zasugerowała mi, że powinnam sobie tam zasadzić cebulę, bo i tak nikt nie zauważy, a ja będę mogła poczuć się, jakbym miała własny ogródek (może jeszcze zdążę przed zimą?). Mieszkanie ma jakieś 50(kilka)m2, dwa pokoje – mniejszy (ok. 12m2) i większy (ok. 20m2), kuchnię, łazienkę, korytarz i mały przedsionek z wielką szafą.

No ale do rzeczy. Ile za to płacimy? (ceny 2013 r.! Dzisiaj na pewno jest drożej)

Odstępne: 1200 zł (cały czas tyle samo)
Czynsz do spółdzielni: 434 zł (początkowo 415 zł)
Prąd: 70-135 zł (w zależności, jak sobie w Tauronie wyliczą)
Internet: 59 zł

Czas wolny

4

Najbardziej w Krakowie kocham to, że nie można się tu nudzić. Najbardziej nienawidzę go za to, że czasami trzeba wybierać, bo dzieje się milion fajnych rzeczy na raz. Kilka teatrów, dziesiątki miejsc do spacerowania, setki klubów i tysiące możliwości. Jest jeden problem: przy średnich zarobkach trudno w pełni z nich wszystkich korzystać. Jasne, wiele rzeczy da się zrobić za darmo i jestem fanką takich rozwiązań, ale jednak za bilet do kina czy na koncert trzeba zapłacić, za piwo w knajpie trzeba zapłacić trzy razy tyle, co w sklepie, a żeby się regularnie bujać po mieście trzeba sobie kupić bilet miesięczny, bo na jednorazówkach można zbankrutować, zwłaszcza, jak nie jest się już studentem. Z Krakowa blisko jest w Dolinki Podkrakowskie i Beskid Makowski, jeżeli ktoś lubi sobie pobyć blisko natury. Jeżeli komuś się za miasto jechać nie chce albo nie ma jak, zawsze do dyspozycji pozostaje Ogród Botaniczny oraz jego oranżerie. Świetna sprawa.

I wiem, że jeżeli się stąd wyprowadzę, to najbardziej będę tęsknić m.in. za Piwnicą Pod Baranami, do której zawsze wszystkich ciągnę i w której, o dziwo, większość ciągniętych przeze mnie osób nigdy nie była. Powinnam dostać jakąś odznakę Wzorowego Klienta, czy coś w tym stylu. Albo chociaż 50% zniżki na grzane wino. W Piwnicy Pod Baranami jest taki jeden wesoły barman, który zawsze poprawia mi humor.

Komunikacja miejska

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

A więc komunikacja miejska była tym, co przed przeprowadzką najbardziej mnie przerażało, serio. Grybów to małe miasteczko, z jednego na drugi koniec miasta da się dojść z buta w niecałą godzinę, więc obecność sieci autobusów i, co gorsze!, tramwajów wywoływała we mnie wewnętrzny niepokój (nie mówiąc już o kwestii ogarnięcia rozkładów jazdy, ale ostatecznie okazało się, że to pikuś). Często wyobrażałam sobie, że ginę jak Michaił Aleksandrowicz Berlioz, a moja głowa toczy się gdzieś tam pod Bagatelą. Kurde, muszę sobie jeszcze raz przeczytać tę książkę! Kraków jest świetnie skomunikowany, a wieść gminna niesie, że obecnie ma najlepszy tabor w Polsce. Dojechać można właściwie wszędzie, nawet w najgorsze zadupie – trzeba jednak wziąć pod uwagę, że trochę to może potrwać.

Aktualne ceny biletów miejskich można sobie sprawdzić tutaj.

Estetyka

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Wybrałam Kraków, bo jest ładny. I teraz też szukam tylko ładnych miast, do których mogłabym się przeprowadzić – myślę, że mieszkanie w mieście, które jest brzydkie, sprawiłoby, że nie byłabym szczęśliwa. Uwielbiam zabudowę Krakowa, kamienice, urokliwe uliczki, place, parki, Rynek, mały Rynek, Kazimierz, Podgórze, Zaułek Św. Tomasza, Planty, okolice Wawelu, Bulwary Wiślane oraz te wszystkie miejsca, po których można się włóczyć bez celu i zawsze się czymś zachwycić. Jeżeli jest się estetą, to Kraków jest idealnym miejscem do życia. O ile oczywiście czyjeś poczucie estetyki nie równa się nowoczesnemu miastu ze strzelistymi wieżowcami.

Czego nie lubię?

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Fot. Justyna Sekuła & Karol Bodziony

Turystów, których wszędzie pełno. Idąc do Rynku wybieram zwykle boczne uliczki, bo przez Floriańską trzeba się dosłownie przepychać. I nie lubię gołębi – są chyba jeszcze gorsze niż turyści, którzy je z kolei uwielbiają i ochoczo karmią obwarzankami. Brudnego powietrza. Odkąd przeprowadziłam się do Krakowa zaczęłam mieć problemy z zatokami. Przypadek? Nie sądzę. Galerii handlowych, a zwłaszcza Galerii Krakowskiej. Z uwagi na położenie blisko dworców (PKP i PKS) są w niej zawsze dzikie tłumy, przez które również trzeba się przepychać. A najbardziej to nie lubię bab, które idą, idą i nagle postanawiają się zatrzymać, żeby spojrzeć na zegarek i sprawdzić, która jest godzina. Wczoraj w taką wlazłam. Takie same baby robią kilometrowe kolejki na poczcie. Ich też nie lubię. Korków. Czasami zabieram się z kimś samochodem do Grybowa. Wyjazd z miasta zajmuje nieraz dłużej, niż sama droga, kiedy uda się już Kraków opuścić. I kiszenia się we własnym sosie nie lubię. Kraków zdecydowanie należy do miast, które należałoby przewietrzyć. Tak czy inaczej: zawsze będę tu chętnie wracała.

Jeżeli mieszkasz w Krakowie, podziel się swoimi refleksjami na temat życia w tym mieście.
Jeżeli zastanawiasz się, czy przeprowadzić się do Krakowa i ciągle nurtują Cię jakieś pytania, pytaj. A nuż będę znała odpowiedź!