Myśli

Gość w dom, Bóg w dom

Sobotnie poranki to był czas święty. Kilka stuknięć w podłogę, będącą również sufitem, oznaczało jedno: to już czas. Już, teraz! Szybko, bo woda się gotuje, czajnik gwiżdże a szklanki z zastawy Arcoroc obijają się o siebie, podzwaniając z lekka. Sąsiedzi przychodzili sami, nie trzeba było ich wołać. Nikt nie pukał, bo drzwi zawsze były otwarte. Gość w dom, Bóg w dom, mówiono. To było w czasach, gdy ludzie mieli jeszcze w sobie tę odrobinę ufności do drugiego człowieka. Od tamtej pory zapach kawy już zawsze miał mi się kojarzyć ze światem dorosłych.

Nikt nigdzie się nie spieszył. Sobotnie poranki ciągnęły się leniwie, dopóki ktoś nie zorientował się nagle, że Ojej, to już południe! – i wtedy wszyscy wracali. Do niewydojonych krów, nieupranych ciuchów, niezrobionych zakupów, nienarąbanego drewna, nieuprzątniętych podwórek i nieprzygotowanych obiadów. Poza krowami mieli jeszcze świnie i stado kur. Pralka automatyczna była chorą mrzonką i nikt nie był w stanie wyobrazić sobie, że może istnieć urządzenie, które jednocześnie pierze i wiruje. Mało kogo było stać na samochód, więc po zakupy do miasta trzeba było pójść na nogach i objuczonym kilkoma reklamówkami wrócić. Drewno, leżące od kilku tygodni pod szopą porąbać siekierą i ułożyć w równe warstwy. I potem pozamiatać to, co w efekcie intensywnej pracy rozprysło się we wszystkie strony świata. A żeby ugotować obiad, trzeba było dołożyć pod kuchnię i poczekać, aż płomienie liżące od spodu blachę, rozgrzeją ją na tyle, by woda w garnku była w stanie się zagotować. Rosół z kury, która jeszcze kilka dni temu plątała się pod nogami, był najlepszą zupą na świecie.

A potem stało się teraz i skuszeni lepszymi czasami, przehandlowaliśmy za bezcen Czas.

Sąsiedzi nie odbierali telefonów, więc zamknęliśmy przed nimi drzwi. Na cztery spusty. Mieloną w młynku kawę wymieniliśmy na rozpuszczalną, która zniszczyła nasze nerki, układ nerwowy i serca. Wskazówki zegara zaczęły poruszać się coraz szybciej i nie wiedzieć kiedy zaczęliśmy się spieszyć, by ze wszystkim zdążyć, chociaż już dawno sprzedaliśmy wszystkie zwierzęta, pranie sprowadziliśmy do wrzucenia ubrań do bębna i przekręcenia kilku pokręteł, kupiliśmy samochody, którymi zaczęliśmy jeździć po zakupy i wnieśliśmy do domów kuchenki gazowe, pod którymi już nigdy więcej nie trzeba było rozniecać ognia. W rosołach zaczęły pływać kostki bulionowe.

Zaczepialiśmy się w pośpiechu, przypadkiem, niedbale.

Wpadniesz na kawę?
Nie mam czasu…

I nikt, nikt wtedy jeszcze nie wiedział, jak bardzo staliśmy się ubodzy, pozornie się bogacąc.