Już dawno zgubiliśmy szlak, ale nikt się tym specjalnie nie przejął. Po prostu szliśmy do góry. Było po 1, kiedy dotarliśmy na Gorc. — GORCSTOOOK! — krzyknął ktoś z nas i nie byłam to ja, bo nie potrafię krzyczeć. Odpowiedziały nam dźwięki gitar.

Gorcstok 2016, w drodze na Turbacz

Gorcstok jest dla mnie imprezą symboliczną. To tutaj zaczęła się moja przygoda z Kursem Przewodników Beskidzkich. Mimo tego, że było to dokładnie dwa lata temu, czuję się, jakby wydarzyło się wczoraj. Te dwa lata pomiędzy pierwszym pytaniem o to „Jak jest na kursie?” a rytualnym założeniem czerwonej koszulki, w której paradowałam po bazie w tym roku, spłaszczają mi się do zaledwie kilku chwil — krótkich, ale intensywnych, jak szybkie wciągnięcie powietrza po męczącym marszu. Mieści się w nich wszystko, co najlepsze, najbardziej wartościowe, najpiękniejsze, tak jakby zdane egzaminy cudownym sposobem wymazywały z głowy stres, zniechęcenie i frustracje, oczyszczały umysł z negatywnych emocji, prały duszę. Myślę, że Wszechświat, zanim wybuchł, mógł być taką małą kulką szczęścia, w której zabrakło miejsca na pytania, bo wszystko było jasne i oczywiste, tak, że wcale nie było potrzeby ich zadawać.

Gorcstok 2016, Polana Przysłop Górny

— Przepraszam! Przepraszam. Pssst! Ej! — szeptaliśmy konspiracyjnie, pukając w ramię dziewczynę, która siedziała przed nami. — Przepraszam! Czy wiesz może, jak nazywał się ten grecki filozof, który mieszkał w beczce i miał wyje… I gardził rzeczywistością, wyzbywając się przywiązania do życiowych rozkoszy i dóbr materialnych? — na pewno nie byliśmy tak elokwentni, jak byśmy tego wtedy chcieli. O 5 nad ranem można sobie to wybaczyć. Dziewczyna nie wiedziała. My też. Od dobrych kilkunastu minut próbowaliśmy sobie przypomnieć „imię na de” i nie był to ani Dioklecjan, ani Demostenes, ani nawet Domestos, choć brzmiał wystarczająco antycznie i w zasadzie mógłby być greckim filozofem, gdyby nie to, że miał gówniane poglądy. — WIEM! WIEM! DIOGENES! DIOGENES Z SYNOPY! — podjarałam się jak schronisko w Beskidach i szybko umilkłam, bo kobieta siedząca po lewej odwróciła się i skarciła mnie wzrokiem. Spojrzeliśmy na siebie i zrobiliśmy najlepszą rzecz, jaką mogliśmy: poszliśmy spać. Świtało.

Gorcstok 2016, Bulandowa kapliczka

Niepostrzeżenie Beskidy zawładnęły moim życiem. Zrosły się z codziennością. Jestem w nich niemal w każdy weekend. Jeżeli nie jestem, to o nich myślę. Tęsknię za miejscami, które oswoiłam, wyczekuję kolejnych wyjazdów, dziwnie czuję się bez plecaka. Z górami przyszli i ludzie: piękni, radośni, uśmiechnięci. Ludzie szczęśliwi. Bliscy tym rodzajem bliskości, która rodzi się na szlaku — z dala od wszystkiego. I zawsze mnie wzrusza, że można spotkać kogoś po długim czasie, albo pierwszy raz w życiu i czuć się tak, jakby widziało się go zaledwie kilka dni temu, witać się jak ze starym przyjacielem, mimo, że nie zna się siebie wcale, przytulać się bez skrępowania. Zaręczyliśmy się, wzięliśmy śluby, pokończyliśmy studia, zmieniliśmy pracę, założyliśmy firmy, przeprowadziliśmy się, osiągnęliśmy tyle, na ile było nas stać, rozwinęliśmy się, spełniliśmy marzenia, dorośliśmy, dojrzeliśmy, staliśmy się mądrzejsi. Mimo tego, że czas dołożył nam kilka nowych zmarszczek (najbardziej lubię te od śmiechu), że rozczarowaliśmy się światem (jednocześnie wierząc mocniej w człowieka), że kilka rzeczy nam nie wyszło (bo może tak właśnie miało być), zostało w nas coś, co się nie zmienia. Coś, co widzę w oczach starszych pań, które wychodzą rano z namiotu uśmiechając się. Coś, co widzę w energicznych ruchach starszych panów, którzy przez kilka godzin potrząsają grzechotką zrobioną z puszki i ryżu. Coś, co się nie starzeje. Jestem pewna, że gdyby to odparować i zacząć skraplać, powstałoby lekarstwo na nieśmiertelność.

Gorcstok 2016, Wierzbówka kiprzyca

— Odparowywuje się i skrapla. I tak dwa razy — pokiwałam głową, biorąc sobie głęboko do serca wykład na temat domowej produkcji bimbru, wsparty zajęciami praktycznymi z picia śliwowicy. Czułam jak robi mi się ciepło od środka. Pamiętam, jak dziadek pędził bimber w stodole. Przychodziłam tam, by ukradkiem popatrzeć na misterną konstrukcję zakręconych rurek, posłuchać cicho przelewającego się płynu i powdychać zapach fermentacji, który drażnił nos. Nie wiedziałam, o co chodzi, ale bardzo mi się to podobało. Wyobrażałam sobie, że to jakiś magiczny proces z pracowni alchemika, choć wtedy nie mogłam jeszcze znać tego słowa. Myślałam zatem, że skoro dziadek skutecznie przeistacza ziemniaki w bimber, to jest lepszy od Jezusa, bo jedyne, co ten potrafił, to zamieniać wodę w wino. Kto wie, może w takim razie dziadek był Bogiem? Wpatrywałam się w płomienie skaczące po gałęziach i było mi dobrze.

Gorcstok 2016, Gorc Kamienicki

Lubię patrzeć w ogień. Ma w sobie coś pierwotnego, przedwiecznego, coś z początków istnienia. Zawsze, kiedy siedzę przy ognisku, fantazjuję na temat tego, że może tysiące lat temu, dokładnie w tym samym miejscu, też zbierali się ludzie i też patrzyli w płomienie, ulegając ich hipnozie. Dlaczego dalej to robimy? Dlaczego dalej zbieramy się przy ogniskach, skoro nie są nam już zupełnie do niczego potrzebne, bo umiemy chronić się przed dzikimi zwierzętami i przyrządzać jedzenie w zupełnie inny sposób? Być może tkwi w nas nadal ta cząstka dzikości, ten gen dawnego człowieka, którego ciągnie do natury, człowieka, który nie odnajduje się we współczesnym świecie, choć sobie go podporządkował, człowieka pradawnego. Zbieramy się więc wokół ognia i nagle ze zbioru obcych sobie jednostek stajemy się wspólnotą, plemieniem, które czuwa, szczepem tuiteraz. Nie zastanawiamy się nad jutrem. Cieszymy się chwilą. Uśmiechamy się do siebie w ciemności.

Uśmiechałam się do siebie w ciemności. Mogłabym w tym czasie być gdziekolwiek. Ale trzeci weekend sierpnia najbardziej lubię spędzać właśnie tam.

Z dedykacją dla Oli, Gosi i Pawła, Kuby, Michała, Krzyśka, Maćka oraz Witka 
za uświetnienie festiwalu piosenki turystycznej, na który jeździmy, żeby jej nie słuchać.