– I za każdym razem, jak ktoś mówił o sraniu, Hanka heftowała tak daleko, jak widziała! – kobieta klepnęła się w kolano, odchyliła głowę do tyłu i zaczęła rechotać. – Pamiętasz tę imprezę, jak Krzysiek zaczął opowiadać kawały? Posłuchała jednego i dajesz, długa do kibla!
Siedzący obok mężczyzna pokiwał ze zrozumieniem głową i podrapał się po brodzie. Ogień wesoło trzaskał, roztaczając przyjemne ciepło – naiwnie wierząc, że to możliwe, próbowałam je zakumulować z zamiarem oddania dopiero w namiocie. Zapowiadała się zimna noc. Cholera jasna, mogłam jednak zabrać ze sobą ten termofor… – rozmyślałam coraz bardziej przerażona perspektywą zamarznięcia na kość, jednocześnie karcąc się w duchu, bo przecież i tak już po ptokach. Towarzystwo obok wyraźnie się rozkręcało, wnikając coraz głębiej w istotę fekalizmu.
– To ja już sobie chyba pójdę. Dobranoc! – dygnęłam i sobie poszłam. Nie żeby zniesmaczyły mnie gówniane rozmowy. Moi znajomi od najmłodszych lat podstawówki robili wszystko, by temat ten spowszedniał mi na tyle, by w gimnazjum (z przyjaciółką mą, Małgorzatą) układać piosenki, wiersze i przysłowia o kupie. Bardzo nas to wtedy cieszyło. Poszłam, bo jestem dzikusem i szczerze nienawidzę wchodzić w towarzystwo, które się już zna, a ja nie mam o nim pojęcia. Też chciałabym się pośmiać z rzygającej Hanki.
W namiocie pizgało złem. Weszłam do śpiwora, zasunęłam zamek pod samą szyję i nakryłam się kocem, który pożyczyłam z bazy. Z każdą kolejną godziną coraz mocniej zaciskałam troczki od kaptura, aż został mi tylko mały otwór, przez który wystawiłam nos. Krople deszczu rytmicznie uderzały o tropik. Trzęsąc się z zimna szeptałam pod nosem: O kurwa. O kurwa. O kurwa. Nie wyjdę stąd, dopóki nie przestanie padać. Przestało ok. 13.
Przez ten czas nie robiłam kompletnie nic. Nie robienie niczego, w dzisiejszych czasach, kiedy można robić wszystko, jest doświadczeniem dziwnym i na swój sposób traumatycznym. Acz ciekawym. Czas nagle spowalnia, nie masz czym zająć myśli, oczu, uszu i rąk. Zostajesz sam ze sobą, wsłuchujesz się we własny oddech i bicie serca i uświadamiasz sobie z całą intensywnością fakt, że żyjesz, że jesteś tu i teraz, że możesz dotknąć istnienia, które jest przecież na wyciągnięcie ręki, a na co dzień przechodzisz obok niego obojętnie, jak gdyby było oczywiste. Leżałam bez ruchu wsłuchując się w deszcz, który padał coraz mniej intensywnie i myślałam o tym, że kocham być w ruchu, przemieszczać się, zmieniać położenie, mieć wiatr we włosach, przystawać i ruszać z miejsca. I że gdybym już do końca życia miała tak leżeć, to bym tak żyć nie chciała.
—
Wychyliłam głowę z namiotu. Gorce melancholijnie tonęły we mgle. Deszcz już nie padał. Wyszłam, by rozprostować zastane mięśnie i udałam się w stronę polowej kuchni.
– A co ty tak długo śpisz? – zapytał troskliwie jeden z mężczyzn.
– Nie spałam – odrzekłam zgodnie z prawdą i zaczęłam dobierać się do zupki chińskiej.
– Mnie zastanawia, jak można tak długo nie sikać! – podzielił się swoim zdziwieniem inny. – Idziesz z nami na szlak?
Poszłam. Zmoczony deszczem las szumi inaczej. Cicho. Ciszej, niż zwykle. Tak, że słychać spadające z drzew krople wody.
Gdzieś w połowie drogi spotkaliśmy ekpię, która szła z Turbacza, a której wyszliśmy na przeciw. Przywitałam się i odłączyłam od grupy.
– Ej, jak ona ma na imię? – dobiegł mnie konspiracyjny szept, gdzieś z przodu. Szłam powoli, napawając się panującą w lesie mglistą atmosferą. Reszta dawno mnie już wyprzedziła. A teraz stali i czekali.
– Ekhm… Chcieliśmy przedstawić ci Marka. Tak. To jest Marek! – rzekł oficjalnym tonem jeden z mężczyzn i lekko popchnął Marka w moją stronę. Chciało mi się śmiać.
– Justyna – wyciągnęłam doń rękę i tak się zapoznaliśmy.
– Aaa! Justyna! Justysia! Bo była taka piosenka… – po chwili las rozbrzmiewał donośnym śpiewem a Słońce zaczęło przedzierać się przez chmury. Myślę, że jedno z drugim mogło mieć jakiś związek.
La la li – la la la
A wieczór taki upojny
La la li – la la la
Najważniejsze że
Jestem przystojny
Tej nocy nie było mi zimno. Po prostu nie poszliśmy spać, do rana siedząc przy ognisku i słuchając grania na gitarach.
—
– Ty, patrz, jaki burdel! – zatrzymaliśmy się w drodze na hale, by podziwiać rozciągniętą nad krzakami plandekę, pod którą rozrzucone plecaki, śpiwory i karimaty tworzyły artystyczny nieład. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że tej nocy będziemy tam siedzieć słuchając starych hitów z radia, zastanawiając się, jakie drzewo posadzilibyśmy na swoich zwłokach (kasztanowiec) i tańcząc w deszczu. I że następnego dnia uznamy, że była to jedna z najlepszych imprez w naszym życiu.
Słońce, dla odmiany, grzało bardzo mocno. Zmęczeni upałem przenieśliśmy się do cienia, by leżąc przy drodze zastanawiać się, co przypominają nam przepływające nad naszymi głowami chmury, próbować wyobrazić sobie pustkę, a potem zaśmiewać się histerycznie z tworzonej naprędce i pełnym freestyle’u piosenki o górach.
– I żeby tak było jak najdłużej! – życzyło nam przechodzące obok starsze małżeństwo. Jestem pewna, że kilkadziesiąt lat temu robili dokładnie to samo. Albo robią to nadal. Na Gorcu było wiele starszych małżeństw. Rozkładali żwawo namioty, z kijkami tekkingowymi zasuwali po szlakach, śpiewali do rana. Dziadki. Ich rówieśnicy pewnie siedzieli w tym samym czasie w fotelach, oglądając seriale lub wymieniali się informacjami o chorobach w miejskim autobusie. Mam nadzieję, że kiedyś, kiedy się już zestarzeję, nie zabraknie mi sił, by nadal kochać góry.
I wracać z nich z tym samym uśmiechem.