Podróż przecież nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo, że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca. Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej*.
Dokładnie rok temu wsiedliśmy z Patrykiem w samolot i z krakowskich Balic pomknęliśmy do Berlina, a potem do Sofii, by rozpocząć przygodę życia, której początku chyba żadne z nas nie było świadome. Bałam się. Bałam się jak cholera, bo nie wiedziałam, co mnie czeka i czy sobie poradzę. Jednocześnie wraz z oderwaniem się od ziemi spłynęło na mnie ogromne poczucie ulgi i radości, bo oto zostawiałam za sobą wszystko to, co przez ostatnie miesiące mnie bolało, nudziło, smuciło i wierciło dziury w mózgu, niczym kornik. Opuszczałam swoją strefę komfortu i nie mogłam doczekać się nowego, wierząc, że ten wyjazd w moim życiu wiele zmieni i że jak wrócę, to znowu będzie mi się chciało być. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że tak naprawdę zmieni wszystko.
Czytam sobie po raz któryś słowa Kapuścińskiego*, którymi przecież rozpoczęłam pisanie tego bloga i doskonale rozumiem, co miał na myśli. Bułgaria jest we mnie. Często do niej wracam. Zaglądam w zakamarki swojego umysłu i znajduję w nich widoki, dźwięki i smaki, które są wciąż żywe i ciepłą falą wlewają się w moje serce, wywołując ten specyficzny rodzaj tęsknoty, który boli a jednocześnie ociera się o perwersyjne poczucie spełnienia.
Pamiętam smak oliwek, które zjadałam kilogramami, zapach papierosowego dymu, w którym tonęłam na balkonie, pierwszy wschód Słońca, chłód i twardość podłogi, na której zasnęliśmy, oddech na ramieniu. Nieśmiałość, z jaką powoli wchodziłam w nowe środowisko, rozmowy o życiu, o miłości, o tym, co ważne, które stopniowo zacieśniały więzi rodząc przyjaźń. Szum rakiji w głowie, dudniącą muzykę i powroty do domu nad ranem. Cichy śmiech, który echem odbijał się od murów sennego jeszcze miasteczka. Wspólne śniadania, zrób mi herbatę i stertę naczyń do mycia. Autostop, setki przemierzonych kilometrów, wielu dobrych ludzi. Noc w górach pod gołym niebem, parskanie pasących się kilka metrów dalej koni i miliony gwiazd nad głową, słony smak łez radości. Cichą melodię What a wonderful world. Spacer o 3 nad ranem, bez celu, przed siebie i smak herbaty z automatu wypitej gdzieś na zagubionej w polach stacji benzynowej. Pomieszanie z poplątaniem podczas nauki gry na perkusji i taniec w deszczu na festiwalu. Zalany deszczem namiot, szyszki pod plecami i ziemniaki z ogniska parzące w palce. Chicho Vasco. 50 tysięcy 881. Splecione dłonie. Słodycz fig wyjadanych z cudzego ogródka. Zapach rozgrzanego asfaltu. Ostatnie wydane pieniądze, ostatnia Zagorka w parku, ostatnie spojrzenie na góry. Smutek pożegnań.
I tak dalej.
Czasem ktoś pyta mnie, czy nie chciałam tam zostać. Czy nie chcę wrócić. Chciałam, chcę. Nie mogę się doczekać, aż stanę na rynku w Kazanlaku i znowu poczuję się jak w domu, z zamkniętymi oczami trafię do Rosarium, powiem Cześć! znajomym twarzom i rzucę się na szyję tym, których zdążyłam polubić. Uwielbiam wracać do tego, co wydarzyło się w ciągu tych dwóch miesięcy, ale jednocześnie mam świadomość, że to zamknięty rozdział mojego życia, który już nigdy się nie powtórzy. Wzięłam sobie z niego wszystko to, co najlepsze i wykorzystuję dzisiaj, budując sobie coraz fajniejszy świat wokół siebie. Podróż do Bułgarii była nie tylko podróżą po świecie, ale chyba przede wszystkim wgłąb siebie. Jestem mądrzejsza, silniejsza, bardziej świadoma. Nabrałam dystansu. Znalazłam swoją drogę i obrałam dobry kierunek. Cieszę się z tego, na co zwykle nie zwracałam uwagi. Jeszcze częściej się uśmiecham. Wiem, jak radzić sobie ze sobą. Lepiej się znam. I bardziej się lubię.
I gdybym jeszcze raz miała podjąć decyzję, zrobiłabym dokładnie to samo.