Wychodzenie ze strefy komfortu jest fajne. To właśnie wtedy, kiedy najbardziej się nam nie chce i kiedy najchętniej przespalibyśmy „zły czas” (definiowany na dowolny sposób) dzieją się dobre rzeczy. To działa!
Środek nocy. Siedzimy jak zwykle na balkonie, zamulając nieco po męczącym dniu. Właśnie wróciłyśmy ze spaceru po pustym mieście i mamy zamiar zebrać się do łóżek. Ktoś inny właśnie wychodzi z domu. Idziemy? Idziemy! Plan – znaleźć koncert zespołu grającego piosenki Metalliki. Udało się. Część ekipy chwilę słucha, stwierdza, że im się nie podoba i idą gdzieś dalej. Zostajemy z Mariką. Cztery godziny później wychodzimy z knajpy pijane dźwiękiem, przygłuche i z pałeczkami, które w prezencie dał nam perkusista – na pamiątkę tego wieczoru.
Wieczór. Rzucam pomysł pójścia na pobliskie schody w parku (ponad sto) i pobiegania po nich – najwyższa pora zacząć zrzucać dodatkowe kilogramy (zadek rośnie). Zmuszam Marikę, żeby poszła ze mną. Przyjemne, świeże powietrze. Biegamy razem z bezpańskim psem, który plącze się nam pod nogami radośnie podskakując. Kawałek dalej na ławce siedzi para turystów jedzących kanapki. Zbierając się w stronę domu podchodzimy, by pogadać. Chwilę później siedzą już na naszym balkonie opowiadając o półrocznej podróży, pracy w drodze i planach na najbliższe miesiące. Laci pobrzękuje na ukulele. Tej nocy para Amerykanów śpi w naszym domu. I nikomu nie przeszkadza fakt, że są zupełnie obcymi ludźmi.
Inny wieczór. Siedzimy w parku i wznosimy toasty. Przychodzą nowi ludzie, inni odchodzą. Jest wesoło, choć trochę chłodno. Idziemy do czalga-klubu? Idziemy! Kilka przetańczonych godzin później lądujemy w kuchni i kontynuujemy imprezę. Kładę się spać, gdy robi się już jasno. Trochę przeraża mnie fakt, że muszę wstać za 3h, ale właśnie tego trzeba mi było.
Sobota. Robimy masowy najazd na Veliko Tarnovo – jedno z najstarszych miast w Bułgarii i byłą stolicę państwa. Najstarsze informacje na temat jego istnienia pochodzą aż z epoki brązu. Autostop tym razem nie był dla nas łaskawy. Trasę, którą inna para pokonała w jakieś 1,5 h ja z Asią pokonuję w 5 h, przesiadając się po drodze chyba z pięć razy. W międzyczasie zatrzymuje się koło nas kabriolet z piątką Cyganów w środku, tylko po to, żeby nam powiedzieć, że nie mają miejsca (gdybyśmy przypadkiem nie zauważyły). Trudy podróży wynagradzają nam widoki – miasto położone jest na wzgórzach, domki pną się w górę tworząc kolorową mozaikę, a w urokliwych uliczkach znajdujemy przyjemny cień (stanie na słońcu przez pół dnia daje się jednak we znaki). Pozytywne wrażenie robi street art – wszędzie go pełno.
Nie mieliśmy za wiele czasu na zwiedzanie. Niestety, więcej zajął nam dojazd do Veliko Tarnovo, niż sam pobyt w nim. Do nadrobienia następnym razem!
Stopa w drogę powrotną łapaliśmy w miejscu, w którym teoretycznie nie można się zatrzymywać. Stefan, przemiły pan, który nas zabrał wyjaśnił nam, że zakaz ten obowiązuje tylko w przypadku, gdy stoi tam policja. Jeżeli nikt nie patrzy, można wszystko.
Jako Słowianie mamy wrodzone predyspozycje do nauki innych języków z tej rodziny. Chociaż mam wrażenie, że jeszcze lepiej idzie Słowakom (w tym tygodniu mieliśmy lekcje). Jak się dogadać z Bułgarami, gdy nie zna się ich języka? Pomieszać polski z rosyjskim i dorzucić zasłyszane słowa – działa. Podczas dwugodzinnej podróży dowiedzieliśmy się, gdzie w Polsce był Stefan (nie pamiętam bułgarskiego odpowiednika tego imienia), która polska wódka jest najlepsza (Żubrówka), skąd na drodze tyle tirów (z Turcji) oraz udało nam się ustalić, że konik polny to po bułgarsku skakalec (zabrał się z nami pasażer na gapę, fuj). Po drodze zatrzymaliśmy się na kawę i herbatę, za którą Stefan nie pozwolił nam zapłacić, tłumacząc, że jesteśmy jego gośćmi i żebyśmy się nawet nie wygłupiali. Udało mi się upolować tęczę.
Robiło się już ciemno. Stefan wysadził nas w Starej Zagorze, nadrabiając trochę kilometrów. Dosyć szybko udało nam się złapać stopa do Kazanlaka. Zgarnęli nas czalga-boys (przyciemniane szyby w samochodzie, muzyka na fulla), którzy bardzo, ale to bardzo chcieli się zaprzyjaźnić i nawet dali nam swój numer telefonu, gdybyśmy kiedyś chcieli iść z nimi na piwo.
Otwierając drzwi, znowu pomyślałam sobie: „Nareszcie w domu”.
Fot. Marika, Justyna