Ponieważ za pierwszym razem nie udało nam się dotrzeć na Shipkę, postanowiliśmy zaatakować ją raz jeszcze – tym razem stopem (przez szczyt wiedzie pewna kręta, przyprawiająca o mdłości droga). Niestety, chyba nie jest mi dane, bo i tym razem wysiłek spełzł na niczym. Jednak wcale nie żałuję. Po rozdzieleniu się na dwie ekipy (2+2) zgarnęła nas ze stopa pewna starsza pani (pierwsza podczas całej mojej kariery bułgarskiego stopowicza, do tej pory zatrzymywali się sami faceci), która po krótkiej „rozmowie” zaprosiła nas na kawę do swojego domu. Wpisałam rozmowę w cudzysłów, bo była to kolejna z cyklu „nie udało nam się znaleźć wspólnego języka, jednak w niczym nam to nie przeszkadza” – najważniejsze to próbować się porozumieć i uśmiechać jak najwięcej. Uśmiech, jako język międzynarodowy jest naprawdę skuteczny.
Spędziliśmy cudowne popołudnie w towarzystwie jeszcze cudowniejszego małżeństwa (Iwanki i Geno), którzy napoili nas kawą, nakarmili owocami z własnego ogrodu i dali Skype’owe namiary, zapraszając jednocześnie do nocowania w ich domu, jeżeli kiedykolwiek pojawimy się jeszcze w okolicach. Iwanka pokazała mi swoje małe-wielkie skarby w postaci ręcznie wyszywanych/haftowanych koszul, sukienek, obrusów, serwet i chusteczek, ofiarowując w prezencie jedną z nich, martenicę i fiolkę różanych perfum.
Czym są martenice? Amuletami zrobionymi z czerwonej i białej włóczki, którymi Bułgarzy wymieniają się 1 marca, w dniu nadejścia upragnionej wiosny. Martenica ma chronić jej właściciela przed złymi mocami i nieszczęściami oraz zapewnić zdrowie i powodzenie przez cały rok. Aby wróżba się spełniła należy nosić martenicę tak długo dopóki nie zobaczmy pierwszego bociana lub jaskółki – właśnie wtedy chowamy nasz amulet pod kamień, zawieszamy na drzewie lub wrzucamy do rzeki i pozbywamy się całego zła (więcej: Bulgaricus). Wypróbuję :).
Potem Iwanka postanowiła zostać naszym przewodnikiem i zabrała nas do lokalnego muzeum-skansenu, do znanej mi już z poprzedniej wycieczki cerkwi oraz na znajdujący się opodal stary cmentarz, którego nie widziałam.
Po jakimś czasie dołączyli do nas Marika i Patryk i wesołą gromadką udaliśmy się w drogę powrotną, zjadając po drodze kartofi z sirene (ziemniaki z serem, mniam), pojąc się piwem, biorąc śluby zaobrączkowane kółeczkami od kapsli, wyżerając przydrożne figi i robiąc słitaśne fotki, bo okoliczności przyrody były bardzo sprzyjające.
Bułgarska przygoda powoli dobiega końca… Lub kto wie? Być może dopiero się rozpoczyna :).
Fot. Marika, Justyna