Moja relacja z górami jest bardzo trudna, bo potrafię je kochać i nienawidzić w tym samym czasie. I tak właśnie było tym razem. Na Botew, najwyższy szczyt Starej Płaniny, wybraliśmy się we trójkę – z Janą (bo w końcu dzielimy w naszych rodzinnych krajach te same góry) i Iwanem, mieszkańcem Kazanlaku i przyjacielem naszego domu.
Do punktu wyjściowego dotarliśmy (jak zwykle stopem) stosunkowo szybko. Na ostatnim odcinku zgarnął nas bus z wycieczką, która również wybierała się góry – dzięki temu zaoszczędziliśmy trochę czasu i sił, co w kontekście okropnego upału okazało się niezwykle cenne. Tabliczka, którą minęliśmy powiedziała nam, że na Botew mamy 42 km. Wow. Szlaki w bułgarskich górach są całkiem nieźle oznaczone, ale brakuje mi jednego – informacji o czasie przejścia danego odcinka. Idziesz, idziesz i nie wiesz, ile ci to zajmie. Może dwie godziny, a może dwanaście.
Na trasie spotkaliśmy bardzo dużo ludzi. Okazało się też, że w hiży (chatce), w której zamierzaliśmy spać nie było już wolnych miejsc, postanowiliśmy zatem, że spędzimy tę noc pod gołym niebem i była to jedna z najpiękniejszych nocy w moim życiu. Ale o tym za chwilę.
Obok hiży znajduje się Rajsko Pryskało, najwyższy wodospad (124,5 m) w Bułgarii i w całych Bałkanach, który robi niesamowite wrażenie. Mogłabym siedzieć i gapić się na niego godzinami i wcale by mi się nie znudziło.
Po krótkim odpoczynku w cieniu drzew, skąd przegoniły nas chmary komarów, poszliśmy dalej, w wyższe partie gór. Tutaj ludzi było już zdecydowanie mniej (uf). Na szczyt ostatecznie nie dotarliśmy, bo Janeczka nam opadła z sił, ale widzieliśmy go, więc się liczy ;). Drogę powrotną do hiży pokonałam właściwie sama (Janeczka i Iwan szli nieco wolniej, z tyłu), ciesząc się tą górską samotnością i wymyślając podstawy mojej własnej religii, w której centralne miejsce Boga zajęła Natura. Natura, której jestem częścią i w towarzystwie której czuję się szczęśliwa. Natura, z której powstałam i do której wrócę. Natura, którą podziwiam, szanuję i kocham.
Tego dnia wędrowaliśmy łącznie jakieś 12 h. Kiedy dotarłam do hiży, Słońce powoli chowało się już za horyzontem. Poczekałam na resztę ekipy i po kolacji udaliśmy się do naszego najlepszego na świecie (najwięcej gwiazdek) apartamentu z widokiem na góry. W oddali słychać było konie, które pasą się tutaj, gdzie chcą pobrzękując zawieszonymi na szyjach dzwonkami. Pełnia księżyca była tej nocy naszą naturalną lampką, która świeciła na tyle jasno, że wszystko doskonale było widać. Louis Armstrong wychwalał piękno tego świata (a ja wraz z nim), a potem dźwięki bułgarskiej muzyki splotły się z grą koników polnych, by ostatecznie przejść w gitarowy duet, który był zwieńczeniem tego ciężkiego, ale jakże obfitego we wrażenia dnia. Gdzieś nad naszymi głowami krążyły międzynarodowe stacje kosmiczne, pojawiały się kolejne gwiazdy, a Jana widziała nawet spadający meteor. Leżałam wyciągnięta na karimacie i marzyłam o tym, by być tutaj w sierpniu, podczas deszczu meteorów. Było całkiem ciepło i to wcale nie dlatego, że popijaliśmy sobie rakiję. W międzyczasie gdzieś obok pojawiły się konie wygrywając swoimi dzwonkami najpiękniejszą kołysankę. Zasypiałam uśmiechając się do nieba.
A gdy się przebudziłam jeden z koni był zaraz obok i spokojnie skubał sobie trawę. Wschodzące Słońce połaskotało mnie w nos i paradoksalnie dopiero wtedy zasnęłam i nawet mi się coś przyśniło. Poranek zapowiadał kolejny upalny dzień.
Pierwszy raz w życiu widziałam krowę, która jadła kość. Oczyma wyobraźni zobaczyłam, jak rzuca się na mnie, by pożreć żywcem i właśnie wtedy, zupełnie przy okazji spłynęło na mnie przekonanie, że kiedyś zginę robiąc coś, co kocham.
Mimo tego, że trasa nie była jakoś specjalnie trudna, marsz w pełnym Słońcu był okropnie męczący a droga niemiłosiernie się dłużyła. Znowu większość trasy przeszłam sama kojąc zmysły szumem wody, gdy wreszcie zeszliśmy do lasu. W końcu gdzieś na horyzoncie ukazało się Karłowo, z którego mieliśmy jechać do domu, zaczęła się burza, a ja zgubiłam drogę. Jany i Iwana nie było nigdzie widać, więc po prostu poszłam przed siebie i na szczęście trafiłam na nich, gdy czekali na mnie pod drzewem, już w mieście. Nie było już żadnego autobusu ani pociągi, znowu pozostał nam tylko autostop. Jedyną myślą, jaka towarzyszyła mi podczas wędrówki na wylotówkę było to, że nienawidzę gór. I że gdybym miała wybrać sobie jedną, nadprzyrodzoną umiejętność, byłaby to zdolność teleportacji.
Droga była pusta i nikt nie chciał się nam zatrzymać. Zaczynało robić się ciemno. Czując coraz większą rezygnację zaczęłam rozmyślać sobie o mojej nowej religii i zmarłym Dziadku, który np. w tym momencie może być tym padającym deszczem, skoro wrócił do Natury. Popatrzyłam w niebo i poprosiłam o pomoc. Kilka minut później zobaczyliśmy nadjeżdżającego dżipa.
– Ej, to wygląda jak samochód Dimo. – powiedział Iwan (Dimo do inny przyjaciel naszego domu).
– (…)
– Bo to Dimo!
Wpakowaliśmy się do samochodu, czując się ocaleni, a Dimo został bohaterem dnia. Po chwili zaczęłam się śmiać. Jana popatrzyła na mnie z pytającym zdumieniem. Powiedziałam jej o rozmowie ze zmarłym Dziadkiem i o tym, że na pewno to wszystko jego sprawka.
– „Dzięki, Dziadek!” – wyszeptałyśmy i przybiłyśmy sobie piątkę.