Kocham góry. Dają mi poczucie wolności, a jednocześnie uświadamiają, jak małym i marnym elementem tego świata jestem. Wędrówki po górach są wędrówkami specyficznymi – wchodzenie na górę tylko po to, żeby z niej zejść wydaje się czynnością z pozoru bezsensowną. Serce bije o wiele za szybko, płuca łapczywie łapią oddech i wyrzucają go z siebie szybko, napinają się mięśnie, o których istnieniu na co dzień nie ma się pojęcia. Z każdym kolejnym metrem zmęczenie daje się we znaki. Ale idzie się dalej, by samej sobie udowodnić, że da się radę, że jest się w stanie pokonać swoje słabości, że tym, kto tu rządzi jestem JA. Krok. Zostawiam wczorajsze smutki. Krok. Zrzucam z siebie ciężar zmartwień. Krok. Uwalniam się od myślenia o przeszłości i przyszłości. Liczy się tylko Tu i Teraz. Chłonę rześkie powietrze. Ostatnie podejście. Widoki wynagradzają zmęczenie. Czuję, wiem, że mogę wszystko. Mam Świat u stóp! W górach jestem szczęśliwa.
Kiedy dowiedziałam się, że w ramach wolnego tygodnia dziewczyny ze Słowacji wybierają się w Riłę, nad dołączeniem do nich nie zastanawiałam się ani chwili. W niedzielę wieczorem spakowałyśmy plecaki, a w poniedziałek rano zwarte i gotowe (sztuk cztery) wyruszyłyśmy za miasto, by łapać stopa. Słońce grzało ostro, zapowiadając kolejne godziny upału. W końcu po 40 minutach (najdłuższy jak do tej pory czas oczekiwania na podwózkę) udało nam się wpakować do samochodu i przejechać kilkadziesiąt kilometrów w komplecie. Autostop uzależnia. Ludzka chęć pomocy daje niesamowitego powera i sprawia, że mój wewnętrzny mizantrop, pielęgnowany namiętnie przez ostatnie lata, gdzieś znika. I dobrze mi z tym.
Wspólne poszukiwanie płaszcza przeciwdeszczowego, pyszne lody czy kilka garści czereśni, które dostałyśmy sprawiły, że uśmiechy nie schodziły nam z twarzy, mimo zmęczenie podróżą i temperaturą.
Po południu dotarłyśmy wreszcie do Samokov, miasta, w którym miałyśmy spotkać się z Dorą, dziewczyną poznaną na treningu w Plovdiv. Dora swój projekt odbywa w górach, we wsi, w której żyje więcej zwierząt, niż ludzi (ok. 10 osób). Przez cały dzień miałyśmy niesamowite szczęście, bo tylko na tym ostatnim odcinku musiałyśmy się rozdzielić. Wsiadłyśmy z Mariką do żółtego dostawczaka i po pytaniach o to, czy lubimy marihuanę, alkohol i seks oraz informacji, że „ja was zostawię tutaj tylko na chwilkę, bo mam 5 minut roboty i zaraz po was wrócę” pierwszy raz zaczęłyśmy się martwić. „A co jak przyjedzie z kolegami? Jak schowają się na pace i nawet nie będziemy wiedziały, że tam siedzą? Co jak nas wywiozą gdzieś do lasu, zgwałcą i zabiją? Albo na odwrót?”. Na szczęście nic złego się nie stało, a chłopak, który nas wiózł w pewnym momencie wydawał się być bardziej przestraszony od nas.
Krótka narada nad trasą naszej wycieczki owocowała małą zmianą planów. Tej nocy postanowiłyśmy spać w Govedarci, wiosce, z której następnego dnia łatwiej miało być nam wyjść w góry. Ponieważ Hiża Vada (coś w rodzaju schroniska) była w trakcie remontu, pozostało nam po burżujsku przespać się w hotelu, który na szczęście okazał się nie być zbyt drogi. Ok. 5:30 rano, dnia następnego z okna przywitał nas taki oto widok.
Dogadałyśmy się z właścicielem hotelu, że zawiezie nas na szlak. Było chłodno, ale rześko. Senność stopniowo mijała ustępując uczuciu zaciekawienia i ekscytacji. O dziwo, nie męczyłam się tak strasznie jak podczas ostatniej polskiej wycieczki – widocznie więcej ruchu na co dzień dobrze zdaje egzamin (ach, tak bardzo chciałabym w przyszłości ograniczyć pracę przy kompie).
Na szczycie byłyśmy już ok. 10:30. Zmęczone, ale szczęśliwe cieszyłyśmy swoje oczy widokiem ośnieżonych ciągle szczytów, kolorowych kwiatów i błękitnego nieba, wyczekując z niecierpliwością pierwszego z Rilskich Jezior. Znajdują się one na wysokości od 2100 do 2500 metrów nad poziomem morza i rozmieszczone są kaskadowo – szybkie potoki i strumyki łączą jeziora, przepływają pomiędzy skałami i tworzą wodospady, których szczerze nienawidzę. Nie wiem dlaczego, ale skakanie po mokrych kamieniach wywołuje we mnie wewnętrzny niepokój i sprzeciw – kto wie, być może których z moich praprapraprzodków zginął właśnie w taki sposób.
Zameldowałyśmy się w hiży, zjadłyśmy obiad składający się z ciastek i owoców, zostawiłyśmy wszystkie graty i ruszyłyśmy w dalszą drogę, by zobaczyć pozostałe jeziora (nasza chata położona była pomiędzy dwoma z nich). Nazwy jezior (Łza, Oko, Nerka, Bliźniak, Botaniczne, Rybne, Dolne) odzwierciedlają ich charakterystyczne cechy. Najwyżej położone jezioro nazywa się Łza i ma krystalicznie czystą wodę (nie udało nam się już do niego dotrzeć, ponieważ pogoda zaczęła się załamywać). Drugie jezioro to Oko, nazwane tak ze względu na jego okrągły kształt. Jest to najgłębsze cyrkowe jezioro w Bułgarii – ma 37,5 m. Stąd też bierze się jego ciemno-niebieski kolor. Jezioro Nerka ma strome skaliste brzegi i charakterystyczny kształt tego narządu. Bliźniak jest podwójne i największe. Znajduje się ono u podnóża szczytu Haramijata. Jezioro Trilistnik, zwane także Botanicznym ma nieregularny kształt oraz niskie brzegi. Rybie jezioro jest najpłytsze. Siódme jezioro, zwane Dolnym, położone jest najniżej i zbiera wodę z wszystkich powyższych, dając początek rzece Dżerman.
O widokach nie będę się rozpisywać. Zdjęcia mówią same za siebie.
Przespałam całe popołudnie. Gdy się obudziłam, okazało się, że w chacie jest tylko 8’C. Z żalem opuściłam swój śpiwór i przeniosłam się do innego pomieszczenia, gdzie (hurra!) pani z hiży dała nam elektryczny piecyk. W międzyczasie do schroniska zawitała ochrona Parku Narodowego, którą postanowiłyśmy wypytać o to, jaka trasa będzie najlepsza na zejście z gór następnego dnia. Jeżeli kiedykolwiek będziecie wybierali się do Bułgarii, weźcie ze sobą kogoś ze Słowacji – Jana, nasza kochana EVS-owa mama, na którą zawsze można liczyć, ma takiego językowego skilla, że potrafi dogadać się z każdym. Pan z ochrony Parku nie tylko doradził nam, gdzie mamy iść ale również powiedział, jaka będzie pogoda oraz zdradził, że kiedyś, dawno temu pobił rekord Guinnessa w bieganiu po górach. O ile dobrze pamiętam zrobienie 100 km zajęło mu ok. dwóch dni. Nieźle!
Czarny piecyk w jednym z pomieszczeń zaczął w końcu miło trzaskać ogniem. Temperatura za oknem spadła do 4’C, zaczął padać deszcz i pomrukiwała burza. Pozostało nam mieć nadzieję, że rano pogoda się poprawi. Nastawiłyśmy nawet budziki na wcześniejszą godzinę (5:00 – środek nocy), by zobaczyć wschód Słońca. Niestety, nie było nam dane. Morze chmur robiło jednak niesamowite wrażenie.
Po kilku godzinach przedzierania się przez wodospady i kosodrzewinę udało nam się dotrzeć do miasteczka o wdzięcznej nazwie Separeva Bania, mogącego się poszczycić gejzerem z niezwykle ciepłymi wodami, osiągającymi temperaturę 103°C. Na kąpiel (o której każda z nas marzyła) nie było jednak czasu – zdążyłyśmy tylko zjeść ciacho (w sumie cztery różne, ale wszystkie smakowały tak samo), zobaczyć bardzo stary kościółek i pojechałyśmy do Dupnitsy, skąd znowu zaczęłyśmy stopować. W Blagoewgradzie rozstałyśmy się z Dorą, która wróciła do swojej wioski. My miałyśmy jeszcze tego samego dnia dotrzeć do Razlogu, gdzie mieszkają inni znajomi poznani na szkoleniu w Plovdiv – u nich też miałyśmy spędzić noc.
Za miasto zupełnie za darmo wywiózł nas taksówkarz, który podjechał do nas, by powiedzieć nam, że miejsce, w którym stoimy jest złe i na pewno nic tutaj nie złapiemy. Do Razlogu nie mogłyśmy trafić lepiej – ekpia akurat urządzała sobie międzynarodowy wieczorek, dzięki czemu przez cały wieczór objadałyśmy się pysznościami z tradycyjnej kuchni ormiańskiej, hiszpańskiej i nepalskiej. Jeżeli chodzi o tę ostatnią, to chłopaki poczęstowały nas serem z jaka, który miał konsystencję plastiku i posmak oscypka (ten ser, nie jak). Ostatecznie, gdy po pół godzinie nic się nie zmieniło, straciłyśmy cierpliwość i wywaliłyśmy go do kosza. Tylko Veronika przeszła próbę cierpliwości.
Po nocy w górach w Razlogu spałyśmy jak zabite. Rano spotkaliśmy się jeszcze na wspólnym śniadaniu i ruszyłyśmy dalej. Po górach przyszedł czas na morze – ponieważ bliżej miałyśmy nad greckie, postanowiłyśmy udać się właśnie tam. Jak było? O tym w następnym odcinku :).