To zabawne, że wróciwszy z Plovdiv pomyślałam sobie: „Nareszcie w domu”. I nie tylko ja. Obawiamy się, że po dwóch wspólnie spędzonych w Bułgarii miesiącach nie będziemy chcieli stąd wyjeżdżać. Powoli uczymy się, by nie przywiązywać się zbytnio do planowania – bo plany lubią się zmieniać. I to w ciągu kilku minut.
Jeżeli porcelana to wyłącznie taka
Której nie żal pod butem tragarza lub gąsienicą czołgu,
Jeżeli fotel, to niezbyt wygodny, tak aby
Nie było przykro podnieść się i odejść;
Jeżeli odzież, to tyle, ile można unieść w walizce,
Jeżeli książki, to te, które można unieść w pamięci,
Jeżeli plany, to takie, by można o nich zapomnieć
gdy nadejdzie czas następnej przeprowadzki
na inną ulicę, kontynent, etap dziejowy
lub świat
Kto ci powiedział, że wolno się przyzwyczajać?
Kto ci powiedział, że cokolwiek jest na zawsze?
Czy nikt ci nie powiedział, że nie będziesz nigdy
w świecie
czuł się jak u siebie w domu?
(Stanisław Barańczak)
Ostatecznie w niedzielę nie poszliśmy na pobliskie wzgórze. Po wizycie w trackiej wiosce, w której w sumie nie działo się nic, czego byśmy już nie widzieli wcześniej, udaliśmy się na spacer po starej części miasta, który zakończył się w cukierni. Postanowiliśmy skosztować baklawy, tradycyjnego bałkańskiego przysmaku, który mi nie smakował wcale – był ohydnie słodki. Klasyczną baklawę przygotowuje się z ciasta listkowego – zwanego niekiedy korą (bałkańska nazwa) lub ciastem filo (grecka nazwa) – przełożonego warstwami pokrojonych orzechów (włoskich lub migdałów) z cukrem lub miodem. Całość zapieka się, a następnie kroi w romby, trójkąty, kwadraty i inne formy, a następnie polewa lukrem lub syropem zrobionym z wody, cukru i soku cytrynowego. Górę posypuje się zmiażdżonymi, niesolonymi orzeszkami pistacjowymi.
Co by się za bardzo nie ograniczać każda z nas kupiła co innego. Baklawę podzieliłyśmy tym samym na cztery części – a i tak nie mogłam dojeść swojej (i już więcej się na nią nie porwę). Najbardziej smakował mi sernik, bo był najmniej słodki.
Dzień snuł się leniwie, a miasto wyglądało jak wymarłe. Nie tylko dlatego, że wszędzie było podejrzanie pusto jak na wolny dzień, ale także dlatego, że dosłownie wszędzie wisiały klapsydry. Jak się okazało są one elementem charakterystycznym dla bułgarskiej kultury. 40 dni po śmierci zmarłego wywiesza się kolejną klapsydrę pt. „40 dni temu odszedł od nas Ten i Ten”. Po roku, dwóch, trzech… tak samo. Nie wiadomo, jak długo trwa taki proceder, prawdopodobnie tyle, ile ludzka pamięć o Człowieku.
Innym charakterystycznym elementem krajobrazu są błąkające się po mieście psy i koty, bardzo często z klipsem z numerem w uchu – bezdomne zwierzęta są łapane i sterylizowane. Koty spotkaliśmy również w restauracji, do której udaliśmy się wieczorem na tradycyjną bułgarską kolację. Jeden z nich był piękny, z grafitowym futrem – wyglądał trochę jak niebieski kot rosyjski.
Ten tydzień upłynął nam pod znakiem „VIP”. Najpierw przyjechał do nas polski ambasador, by nas poznać, otworzyć wystawę o Katyniu i zjeść z nami lunch – po wypytaniu go o to, czym właściwie zajmuje się ambasador (głównie „bywa” tu i tam oraz dba o promocję kraju za granicą – stąd też wystawa o Katyniu), jak szybko nauczył się bułgarskiego i co najbardziej lubi w tutejszej kuchni dostaliśmy zaproszenie do ambasady, gdy tylko będziemy w Sofii. Ponoć szczyci się jednym z najładniejszych budynków. Sprawdzimy!
We wtorek spakowaliśmy plecaki i udaliśmy się na stację kolejową, by dać się powieźć do Plovdiv, w którym to mieliśmy mieć szkolenie dla EVS-owych wolontariuszy. Spodziewałam się pociągów najwyżej takich, jak te, które mamy w Polsce, ale nie – okazało się, że przyjechał dużo lepszy. Przyjemny, monotonny dźwięk uśpił wszystkich na tyle, że przegapiliśmy swoją stację. Mieliśmy przesiąść się w Karlovie i tam złapać kolejny pociąg. Następny przystanek miał być w Sofii, czyli jakieś 2h jazdy dalej :). Sprawę uratowała Venci, jedna z naszych opiekunek – pan konduktor zadzwonił do drugiego pana konduktora i po jakichś 15 minutach już przeskakiwaliśmy do pociągu, który nadjeżdżał z naprzeciwka. Kosztowało nas to 10 leva, czyli jakieś 20 zł, które pan konduktor dostał extra. W Polsce pewnie by nam jeszcze wlepili mandat za to, że jedziemy bez biletu. O, to kolejna charakterystyczna rzecz, którą da się w Bułgarii zauważyć – ludzie są szalenie mili i pomocni, nawet jeżeli nie potrafią się porozumieć w żadnym wspólnym języku. Są też bardzo ciekawi turystów. Zawsze, gdy gdzieś czekamy ktoś podchodzi i pyta, cośmy za jedni, co tu robimy, życzy dużo zdrowia i szczęścia i cieszy się ze spotkania.
Do Plovdiv dotarliśmy spóźnieni. Okazało się, że na miejscu są już wolontariusze z innych projektów, którzy przyjechali z Portugalii, Hiszpanii, Francji, Węgier, Macedonii, Armenii i Nepalu. Po raz pierwszy w życiu tak bardzo żałowałam, że nie potrafię się swobodnie porozumiewać po angielsku (mój słownik wymaga gruntownego odświeżenia) i ułomność ta wywołała we mnie wewnętrzną frustrację, na tyle silną, że zamknęłam się w sobie i wyalienowałam, co z kolei frustrowało mnie jeszcze bardziej. Zastanawiam się, co zrobić, żeby się przełamać, przestać przejmować ewentualnymi błędami i po prostu zacząć gadać. Nie wiem, może przyjdzie samo, jak się jeszcze trochę osłucham.
Sam trening bardzo miło mnie zaskoczył. Przez kilka dni zdążyliśmy poruszyć tematy m.in. EVS-u, naszych rodzinnych krajów, rozwoju osobistego, motywacji i radzenia sobie z konfliktami. Poniżej wrzucam jeden z filmików, być może komuś się przyda.
Osobiście nadal tkwię w punkcie pt. „Nie wiem, co ze sobą zrobić”, ale powoli zaczynam uświadamiać sobie, że całkiem fajnie żyje mi się bez komputera, w ruchu, działając i podróżując. Podczas prezentacji krajów odkryłam z kolei, że faktycznie najbardziej kręcą mnie właśnie te rejony, a nie Francja czy Hiszpania (choć piękna) i mam nadzieję, że odwiedzę kiedyś Armenię i Macedonię. Teraz, mając tam kogoś znajomego być może będzie to o wiele łatwiejsze (plus dla EVS-u!). Jutro przyjeżdża do nas grupka wolontariuszy z Razlog. Z uwagi na to, że mamy teraz trochę kontaktów rozsianych po całej Bułgarii pewnie podczas naszego wolnego tygodnia będziemy podróżować właśnie tutaj i raczej nie wypuścimy się za granice. Chociaż, kto wie – plany lubią się zmieniać ;).
Samo Plovdiv jest bardzo ciekawym miastem. Liczy sobie ok. 8 tysięcy lat i jest jednym z najstarszych miast w Europie. Stanowi punkt, w którym przecinają się strategiczne szlaki łączące Zachód z Orientem, Bałtyk z Morzem Śródziemnym i Morze Czarne z Adriatykiem. W mieście znaleźć można m.in. świątynie kilku różnych wyznań: meczet (pierwszy raz słyszałam śpiewającego muezina), kościół katolicki, ormiański i baptystyczny, starożytny amfiteatr (Bułgaria jest trzecim z kolei państwem, w którym znajduje się najwięcej tego typu zabytków – zaraz po Grecji i Rzymie) oraz wielki posąg rosyjskiego żołnierza, będący symbolem wyzwolenia Bułgarii spod trwającej ok. 500 lat okupacji kraju przez Imperium osmańskie. Prawdopodobnie właśnie z tego okresu wywodzą się również charakterystyczne gesty – kręcenie głową na „tak” i kiwanie na „nie”. Imperium osmańskie było państwem wielokulturowym o charakterze militarno-religijnym. Szansę znacznego awansu społecznego stwarzało jedynie przejście na islam – ludzie chcąc uchronić swoje życie zgadzali się na zmianę religii, jednak była to tylko powierzchowna zgoda. Mówiąc „tak” wewnętrznie się na to wcale nie godzili.
Wyjaśniła się także sprawa francuskojęzycznych naleciałości – okazuje się, że Francja dla Bułgarów była (jest?) symbolem rozwoju cywilizacyjnego i ten, kto potrafił mówić po francusku uważany był za człowieka oczytanego.
Jednym z zadań, jakie mieliśmy do wykonania w ramach treningu była gra miejska, podczas której trzeba było znaleźć kilka miejsc. Niestety, nie miałam okazji wziąć w niej udziału (choć bardzo chciałam), bo strułam się chyba hotelowym żarciem (jak powiedziały Włoszki – gówniany makaron) i wróciłam, żeby się położyć i umierać w samotności. Włączyłam sobie tv i trafiłam na bułgarski talent show, w których różni mniej lub bardziej dziwni ludzie uskuteczniali swoje talenty wokalne. Wygrał koleś przebrany za Freddiego Mercurego. Zresztą, kto wie – może to właśnie on sam, we własnej osobie. A wszyscy myślą, że umarł. No bo kto by go szukał w Bułgarii.
Na ostatnią kolację (to straszne, ale cały czas się tutaj obżeramy) udaliśmy się do tradycyjnej karczmy, gdzie mieliśmy okazję nie tylko posmakować lokalnej kuchni (jest przepyszna!), ale też potańczyć do tradycyjnej, folkowej muzyki.
Tarator – przygotowuje się go z jogurtu, wody, startego lub posiekanego ogórka, oleju, oliwy z oliwek, soli, koperku, oraz zmiażdżonego czosnku.
Jutro mamy budować jakiś letni domek z butelek i opon w ramach warsztatów Trash-Artu. Ciekawe, co z tego wyjdzie :).
Foto: Jana, Justyna