„Unavena”. „Zmęczona”. Często gadamy z dziewczynami ze Słowacji miksując nasze języki i próbując zrozumieć siebie nawzajem bez tłumaczenia tego, co mówimy na angielski. Tym oto sposobem powstał nam nowy język: Slovlish, ewentualnie Polakian.
Po kolejnym dniu spędzonym na integracji (tym razem skupionej na ćwiczeniach z zakresu budowania zespołu) oraz robieniu prezentacji o naszym projekcie przyszedł czas na oficjalną imprezę powitalną. Dowiedziałam się, że najpopularniejszym męskim imieniem w Bułgarii jest Iwan, a żeńskim Maria, że jeden z mężczyzn ma w domu bardzo stare pianino wyprodukowane w polskim Breslau (niestety nie udało się ustalić, kto je wyprodukował) i że mimo kiepskiej sytuacji w kraju ludzie starają się być szczęśliwi, bo przecież o to w życiu chodzi. Uczyliśmy się grać na fujarze, używanej przez słowackich pasterzy i stylofonie, który nie wiadomo do końca, jak działa, ale wydawał dźwięki jak z techno-imprezy, toteż wzbudzał powszechne zainteresowanie.
Dni zaczynają zlewać się w jeden wielki ciąg zdarzeń, które maksymalnie wypełniają czas. Pozytywnie męczy mnie to, że ciągle coś się dzieje, że wszystko nadal jest nowe, że bułgarski wciąż brzmi egzotycznie i że mimo tego, że go nie znam, słuchając czuję się, jakby ktoś opowiadał ciekawą historię.
Obecnie w mieście trwa Festiwal Róż, z których Bułgaria słynie. Odbywają się wydarzenia związane z historyczną krainą Traków – podobno właśnie z tych rejonów pochodzi Spartakus, przywódca rzymskiego powstania niewolników. Widzieliśmy fire show połączony z pokazem walk, odwiedziliśmy też tracką wioskę, gdzie miły pan opowiedział nam o tradycyjnych strojach wojowników, nożach, którymi odcinało się głowy i strzałach, którymi wypruwało się wnętrzności. Veronika mów, że sexi boy to taki, który jest dredaty (z dredami – proste), ale osobiście jestem odmiennego zdania – o wiele bardziej sexi są półnadzy faceci z łukami i dzidami ;).
Po krótkim szkoleniu z obsługi łuku i bicza, pojechaliśmy na piknik nad Koprinkę, gdzie będzie odbywał się festiwal. Jeżeli w Bułgarii coś jest zakazane, to zwykle robi się wszystko na odwrót – korzystając z tego nieoficjalnego przyzwolenia poszliśmy się wykąpać w jeziorze, które miało straszne dno pokryte liśćmi i gałęziami (sprawiało wrażenie, jakby zaraz miała z niego wychynąć jakaś potworzasta ręka i wciągnąć do środka).
Ciekawostka: w autobusach nie ma automatów na bilety (zdziwiłabym się, gdyby były), nie kupuje się też ich u kierowcy. Od sprzedaży biletów jest specjalna pani, która po tym, jak autobus ruszy podchodzi do każdego z osobna i wręcza mu świstek papieru.
W drodze powrotnej spotkaliśmy pasącego się przy drodze osła lub muła (sama nie wiem) – kto wie, być może zostanie przerobiony na wędlinę, którą się zachwycam i dzięki niej utwierdzam w przekonaniu, że chyba nie mogłabym być jednak wegetarianką. Objadam się oliwkami, w nieprzyzwoitych wręcz ilościach, i zastanawiam, kiedy mi zbrzydną.
Poniżej boza – tradycyjny bułgarski napój zrobiony ze sfermentowanych zbóż oraz sangria pochodząca z kolei z Hiszpanii – wino z owocami.
Dzisiaj mamy dzień wolny. Odpoczywamy, obijamy się, nicnierobimy. Niebawem idziemy znowu do trackiej wioski zobaczyć, co ciekawego będzie się działo a potem robimy sobie wycieczkę na pobliskie wzgórze. Padł pomysł wybrania się do Istambułu, bo to przecież rzut beretem. Oraz nad Morze Czarne i do Grecji. No i do Rumunii. Zobaczymy :).
Foto: Justyna, Marika