Bycie Królową Róż, czyli Caricą Rozą, to nie tylko przywilej, o którym marzą kazanlackie dziewczęta kończące właśnie szkołę średnią, ale także okazja, by udać się na wycieczkę do Japonii – bo właśnie taka nagroda czeka na „najpiękniejszą i najmądrzejszą”. Na Festiwal Róż co roku przyjeżdża wielu mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni – ponoć kochają je (róże) na tyle, by pokonać te tysiące kilometrów, a japońskie kobiety zajadają się różanymi tabletkami, by ich ciało wydzielało kuszący zapach.
Co prawda na paradzie było tak dużo ludzi, że i tak nic nie widzieliśmy, ale nasza dzielna Jana wylazła na wysokie betonowe „coś” i wszystko obfociła. Na Festiwal przyjechały też zespoły ludowe z innych krajów. Kolorowo, wesoło, z przytupem – momentami żałowałam, że sama nie potrafię tak wymiatać.
Ten tydzień był najważniejszym, jeżeli chodzi o nasz projekt – odbył się festiwal w Koprince, w organizacji którego pomagaliśmy. Z tej okazji przygotowano dla nas m.in. Wieczór Bułgarski (tańce, hulanki, swawole). I teraz już wiem, że jedną z rzeczy, za którymi będę tęsknić najbardziej będzie smak domowej roboty lutenicy – pikantnej pasty warzywnej z pomidorami i papryką. O gościnności, otwartości i miłym usposobieniu tutejszych ludzi już pisałam. Nie inaczej było i tym razem – babuszki z zespołu, który śpiewał i tańczył (a my razem z nim) wycałowały nas soczyście zostawiając na policzkach ślady czerwonych ust. Swoją obecnością zaszczyciła nas również Caryca Roza. Jednocześnie przeklinam dzień,w którym nasza nauczycielka bułgarskiego nauczyła nas piosenki o Dżore (poprosiliśmy o to, by zespół nam ją zagrał) – do dzisiaj budzę się czasem rano z tą melodią w głowie. Podejrzewam, że wżarła mi się w mózg tak samo mocno jak hymn Rosji, którego kazano nauczyć nam się w LO.
Sam Festiwal w Koprince był trochę jak mały Woodstock – spanie w namiotach, błoto, rockowe kapele (scena na wojskowym samochodzie, wow!). Do dzisiaj czuję na plecach te wszystkie szyszki, których nie wyciągnęliśmy spod tymczasowego domku. I przyjechał do nas Fabio z Portugalii i Lusi z Armenii, i Ambish z Nepalu, których poznaliśmy na szkoleniu w Plovdiv oraz para Amerykanów, których znaleźliśmy jakiś czas temu w parku. Oglądaliśmy ekofilmy w leśnym kinie, wieszaliśmy gniazda dla ptaków, robiliśmy trashartowe rozmowy, kąpaliśmy się w jeziorze, a rano budziły nas ptaki. Cały świergoczący las jest najlepszym budzikiem na świecie.
Pora pakować plecak. Jutro ruszamy w góry! <3
Fot. Jana, Fabio