Beskid ŚredniMikropodróżePoradnik

Poradnik: Jak zrobić sobie weekend w środku tygodnia?

By 14 sierpnia 2014 6 komentarzy

Śmiało mogę powiedzieć, że mam obecnie pracę marzeń. Nie dość, że robię to, co lubię, to jeszcze pracuję sobie z domu i jestem panią własnego czasu. Niektórzy w związku z tym zwykli twierdzić, że jestem na nieustannym urlopie, ale dementuję te plotki. To, że nie odliczam już czasu do weekendu, wcale nie oznacza, że na niego nie czekam i że nie mam czasem ochoty w środku dnia rzucić wszystkim w cholerę i iść przed siebie.

Ponieważ mamy sierpień, a Matka nasza Ziemia przecina właśnie radośnie orbitę roju meteorów zwanych Perseidami, wpadłam na genialny w swej prostocie pomysł, by w noc maksimum wybyć za miasto i pooglądać ten niecodzienny spektakl. Z dużymi miastami problem jest taki, że produkują ogromne ilości zanieczyszczeń świetlnych, które utrudniają obserwacje astronomiczne. Mówiąc kolokwialnie: kiedy wychodzi się na pole (sorry, jesteśmy w Krakowie) i patrzy w nocne niebo, to gówno widać. No dobra, czasem można zobaczyć Marsa. Po szybkich konsultacjach na Facebooku (błożesztymłój, jak ludzie sobie wcześniej radzili bez tych Internetów?) padła decyzja: jedziemy na Kudłacze!

Do schroniska na Kudłaczach można dostać się najłatwiej z Myślenic (które notorycznie nazywam Mysłowicami) lub z Pcimia, przy czym szlak z Pcimia jest krótszy i właśnie z tego względu go wybraliśmy. Słońce zachodzi teraz ok. 20:00,  więc kończąc pracę ok. 17:00 spokojnie da się zebrać z Krakowa, dojechać do Pcimia autobusem i w ciągu 1,5h być już na górze. Nam zeszło nieco dłużej, ponieważ po pierwsze, nie wiedzieć czemu, robiło mi się słabo, mimo bardzo prostego podejścia i co jakiś czas musiałam sobie usiąść, bo bałam się, że drugi raz w życiu zemdleję, a po drugie obżeraliśmy się po drodze czernicami/jeżynami (jak się u Was mówi?) i orzechami laskowymi, wskutek czego na zachód Słońca ledwo co zdążyliśmy.

Jest też opcja dla leniwych. Odkryliśmy ją w momencie, gdy wyszliśmy z lasu na asfalt, który zaprowadził nas niemal pod samo schronisko. Szliśmy bez mapy, więc bliskość cywilizacji nieco nas zaskoczyła. Po drodze spotkaliśmy też przystanek autobusowy, więc tutaj dobra wiadomość dla niezmotoryzowanych – jeżeli komuś nie chce się na górkę wchodzić, może się wturlać. Schronisko dysponuje miejscami noclegowymi w cenie 30 zł/osobę, ale (jak na krakowskich centusiów przystało) wzięliśmy ze sobą namiot, by obniżyć koszty. Poza tym, kurde, spanie w namiocie jest fajne!

ognisko

Na szczycie spotkaliśmy grupkę sympatycznych, młodych ludzi z Naukowego Koła Studentów Astronomii UJ, którzy nie tylko uratowali nasze ognisko dzieląc się węglem z jednorazowego grilla (rozpalanie ognia dezodorantem nie działa, sprawdziliśmy), ale też przez pół nocy edukowali nas w temacie przelotów Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, aplikacji ułatwiających obserwację nieba oraz tego, jak nawiązywać łączność radiową przez meteoryty (ślady, które zostawiają) i zorze polarne. A na koniec podzielili się jeszcze kiełbasą. Pogoda nie była idealna, ale skrawek czystego nieba na zachodzie z powodzeniem wystarczał do wyłapywania spadających gwiazd.

Wzniosły plan zakładał, że zwleczemy się o 5:30, by zobaczyć wschód Słońca a potem udać się w drogę powrotną do Krakowa i normalnie, jak każdego dnia, rozpocząć dzień. Jak to z wzniosłymi planami bywa, często nie wypalają. Budzik zadzwonił, wyłączyliśmy go i obudziliśmy się kilka godzin później, zauważając ze smutkiem, że pada deszcz. Nic to. Zebraliśmy graty i udaliśmy się w drogę powrotną, decydując, że tym razem zjedziemy na dół busem, bo jest już późno i szkoda czasu na przedzieranie się przez las, zwłaszcza, że po deszczu szlak był mokry i śliski, a tym razem niespecjalnie mieliśmy ochotę na zabawy w górach.

Jest coś niesamowitego w lokalnych, małych społecznościach. W busie, który miał zawieźć  nas do Myślenic, wszyscy doskonale się znali, rozmawiali jak starzy znajomi i namiętnie plotkowali, wzbudzając tym samym we mnie poczucie własnej obcości. W Myślenicach od razu wskoczyliśmy w busa, który jechał do Krakowa i w samo południe byłam już w domu. Plusem bycia panią własnego czasu jest niewątpliwie to, że mogę zacząć pracę o której chcę i skończyć również o której chce i pewnie dlatego nie poczułam się w obowiązku jakoś specjalnie spieszyć, ale zaprawdę, zaprawdę powiadam Wam: da się wrócić o wiele wcześniej. A jak jeszcze jedzie się własnym samochodem, to ho ho, paaanie!

Wyskoczenie za miasto w środku tygodnia spodobało mi się na tyle, że już kminię, gdzie jeszcze można by pojechać, do czego i Was zachęcam – może następnego dnia człowiek jest nieco bardziej zmęczony fizycznie i senny, ale za to psychicznie świetnie można się zrelaksować.